[ Pobierz całość w formacie PDF ]
jednak zmęczona i obolała. Mimo to wiedziała, że wystarczy jedno jego'
spojrzenie, jeden uśmiech, żeby natychmiast wróciła do łóżka.
Niezależnie od tego, jak bardzo kusiła ją ta perspektywa, o poranku
powinna być już w swojej sypialni. Nie zamierzała tłumaczyć się Blythe,
gosposi ani żadnemu z gości, co robiła w pokoju Tuckera. Nie miała specjalnych
oporów, ale nie była pewna, jak traktuje się w tych czasach tak zwane
wyzwolone kobiety, a nie zamierzała zostać pionierką feminizmu.
Dlatego szła cicho korytarzem, starając się nikogo nie obudzić. Nagle
usłyszała podniesione głosy i wpadła prosto na Blythe, która kłóciła się z jakimś
mężczyzną. Stał do niej tyłem, ale widziała przerażenie na twarzy siostry
Tuckera.
- Hej! - zawołała, położyła dłoń na jego ramieniu i odwróciła go twarzą
do siebie.
To był Jonathan.
- Sylvia, do diabła! Co jest?
- To ja powinnam o to spytać - odparła ostro i zerknęła na Blythe. - W
porządku? - spytała.
- Tak, dziękuję - odparła Blythe, choć głos jej nieco drżał. -A ty,
Jonathanie Straithorn, wypiłeś stanowczo zbyt wiele. Proszę, wyjdz, zanim ja i
Tucker każemy usunąć cię stąd siłą.
Sylvia nie usłyszała jego odpowiedzi, była za bardzo przejęta jego
nazwiskiem. Straithorn. Jak Martin Straithorn. Jak człowiek, który zamienił jej
dzieciństwo w koszmar.
Nagle poczuła się jak widz jednego z filmów R. J. Zobaczyła siebie, jak
bierze oddech, jak uginają się jej kolana i jak pada na podłogę. Zanim
pochłonęła ją ciemność, usłyszała, że Blythe woła brata na pomoc.
Tucker patrzył spod półprzymkniętych powiek, jak Sylvia wymyka się z
jego pokoju. Sądziła, że śpi, więc choć pragnął z powrotem pochwycić ją w
ramiona, pozwolił jej odejść. Nie chciał, żeby stała się obiektem płotek.
Zresztą, potrzebował chwili samotności, żeby uporządkować myśli. Jego
obserwacje i wnioski były tak dziwaczne, że naprawdę musiał je poukładać. Czy
ponosi mnie wyobraznia, myślał, wspominając książki Juliusa Verne'a i niektóre
słuchowiska radiowe o gościach z kosmosu. Zbyt wiele rzeczy, dotyczących
Sylvii, budziło niepokój. Dziwny zegarek, będący ozdobą z niewiadomego
materiału. Fantazyjna bielizna. Zupełnie zwyczajne traktowanie filmów, jakby
były czymś codziennym, a nie wielkim wydarzeniem. No i oczywiście sposób
mówienia, pomyślał Tucker z uśmiechem.
Nie bardzo mógł uwierzyć w nasuwający się wniosek, ale z drugiej strony
sam już długo tworzył wyimaginowany świat. W czasie wojny również widział
niesamowite rzeczy. Teraz niewiele mogło go zaskoczyć.
Ponadto dla niego nie było ważne, skąd Sylvia przybyła, w jakim czasie
żyła tam, gdzie dotąd przebywała. Najważniejsze było to, że teraz jest z nim.
Bał się tylko, że kiedyś będzie musiała wrócić tam, skąd przybyła. Albo że
będzie tego chciała.
Zakochiwał się w niej i to słodkie, duszne uczucie tłumiło wszelkie inne
emocje. Pragnął jej, kochał i był wdzięczny losowi, że mu ją zesłał.
Dlatego kiedy usłyszał przejmujący krzyk siostry, poderwał się z łóżka i runął
do drzwi, bojąc się, że utracił Sylvię.
- Po raz setny mówię wam, że nic mi nie jest - powiedziała Sylvia
Tuckerowi i Blythe. - Poza tym, że zaraz umrę z nudów.
Zmusili ją do pozostania przez cały dzień w pokoju i ograniczyli wizyty
do minimum. Jedynie Anna regularnie donosiła jej napoje i jedzenie. Tucker
przesiedział przy niej pierwszą godzinę, czekając aż rumieńce wrócą jej na
policzki. Potem wyszedł i co jakiś czas wracał, żeby sprawdzić, czy nic jej nie
brak. Najwyrazniej martwił się, że ich miłosne igraszki miały wpływ na jej
osłabienie.
Blythe też przyszła, przynosząc jej całe naręcze książek.
- Jeśli to nie są twoje trudne dni, to z pewnością złapałaś jakieś
choróbsko. Dwa omdlenia w tak krótkim czasie powinny ci dać do myślenia.
Odpoczywaj i jedz to, co przynosi ci Anna.
Jedząc w tym tempie, tak bardzo przytyję, że nie będę mogła ubierać się
w piękne suknie Blythe, pomyślała. A po powrocie do domu nie zmieszczę się
w nic, co ma zaznaczoną talię!
Słońce chyliło się już ku zachodowi, a ona była coraz bardziej
zdesperowana. Koniecznie musiała porozmawiać z Tuckerem. Jeśli on do mnie
nie przyjdzie, sama do niego pójdę, zdecydowała, wspominając spojrzenie
Jonathana. Było takie samo jak Martina Straithorna. Pełne nienawiści. I miał to
samo nazwisko! To nie może być przypadek.
Nie mogła tego dowieść, ale czuła, że Jonathan to Dusiciel. To Dusiciel
był wtedy z Blythe. Siostra Tuckera odtrąciła go. Na razie żyła, bo on wciąż
miał nadzieję. Jednak kiedy zrozumie, że ona nie zamierza mu ulec...
Sylvia zadrżała, nie chcąc dłużej o tym myśleć.
Rozległo się ciche pukanie. Do pokoju wśliznął się Tucker.
- Jak się masz?
- Dobrze - odparła i od razu wypaliła: - Tucker, ja już wiem, kim jest
Dusiciel z Beverly Hills!
Popatrzył na nią z niedowierzaniem. Jednak w trakcie jej opowiadania o
Martinie i podobieństwie jego do Jonathana, poważniał coraz bardziej. W
pewnej chwili do pokoju weszła Anna, niosąc zupę.
- Nigdy mu nie ufałam - oznajmiła, słysząc fragment ich rozmowy. -
Zawsze czułam, że to zły człowiek - dodała, wychodząc z pokoju.
- Niewiele mamy przeciw niemu - powiedział ostrożnie. - Tylko tyle, że
spojrzeniem przypomina ci ojczyma.
- Uwierzyłbyś, gdybyś widział, jak na nią patrzył - westchnęła, kręcąc
głową.
- Wierzę ci, ale nie mamy żadnych dowodów.
- Wiem. Powiem ci coś jeszcze. - Sylvia oblizała spierzchnięte z nerwów
wargi i zdecydowała się powiedzieć mu także o identycznym nazwisku obu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]