[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Rebeka wydała z siebie jakiś niewyrazny pomruk i zaczęła poruszać biodrami,
powtarzając raz po raz jego imię, aż wreszcie cała wygięła się w łuk. Cichy okrzyk
powiedział mu o jej odprężeniu. Oddychała szybko i głośno.
Connor odgarnął jej zwilgotniałe włosy z czoła i założył je za uszy, a potem dotknął
ustami warg.
- Connor... - Głos Rebeki był pełen uwielbienia.
- Słucham cię... - Ledwie mógł mówić, tak dusiło go w gardle. Czuł triumf. Zrobił to dla
niej.
- A ty?...
Powtórnie uniósł się nad nią na tyle, na ile pozwalało zranione ramię.
- Już niedługo, Rebeko. Spojrzał w jej oczy, pełne ulgi.
- Może cię zaboleć, ale tylko trochę. Boisz się?
- Wcale.
Uśmiechnął się lekko. Wyczuł, że nadrabia miną.
- A ja tak, choć nie za bardzo - zwierzył się jej.
- Dlaczego?
Nie potrafił jej wyjaśnić.
- Nic się nie bój, przecież jestem blisko przy tobie! - powiedziała półgłosem. Oplotła go
rękami i nogami, przywierając do niego ciasno. A wtedy wreszcie wniknął w nią,
szepcząc jakieś zapewnienia, potem zaś tylko ochrypłe sylaby.
Wymówił jej imię, gdy nadeszła ekstaza.
Spali potem może jakąś godzinę ciasno spleceni. Connor zbudził się, czując jej
poruszenie. Uśmiechnęła się do niego sennie. Ucałował ją w czubek głowy.
- Kocham cię - wymruczała.
- I ja ciebie - odparł, lecz te dwa poważne uroczyste słowa nie potrafiły oddać tego, co
naprawdę czuł.
Rebeka raz jeszcze uśmiechnęła się do niego, zamknęła oczy i zaraz usnęła na nowo.
Zapragnął mieć ją przy sobie na zawsze. W jakiś dziwny, niewytłumaczalny sposób
wiedział o tym od dawna. Może nawet od pierwszego dnia, gdy tylko ją zobaczył.
Wszystko teraz wydawało mu się proste, a medaliony, bandyci i podwójna tożsamość
straciły wszelkie znaczenie. Był tylko i jedynie mężczyzną, który tulił śpiącą Rebekę.
Nikim innym.
15
A w wodach Georgii żyją wielkie, pokryte łuskami, zębate potwory, które jednym
kłapnięciem długiego pyska potrafią pozbawić życia sarnę.
- Kłamiesz!
- Ależ skąd! - zapewnił ją uroczyście. - Pływają w takich wodach, jak ta, tylko mniej
przejrzystych, ale mogą też z nich wypełzać i wygrzewać się na słońcu, jak my teraz.
Obydwoje leżeli na kocu tuż nad brzegiem, całkiem nadzy, świecący jasną skórą w
popołudniowym słońcu i pokryci kroplami wody. Rebeka chciała się jeszcze raz
wykąpać. Connor, z początku niezadowolony, bo - jak mówił - o tej porze powinni byli
już wracać, ustąpił w końcu wobec argumentu, że mają ostatnią chyba sposobność, by się
wesoło popluskać w wodzie. Jak sam przyznał, argumentu bardzo ważkiego.
A teraz opowiadał jej o Ameryce. - Czy te potwory mogą zjeść także człowieka? - spytała
po chwili.
- Czasami tak. Zwą się aligatorami. Chciałabyś je kiedyś zobaczyć?
- Oczywiście - odparła, ale jakby z wahaniem i dopiero po chwili milczenia.
- Jesteś pewna? - W głosie Connora zabrzmiało tłumione rozbawienie.
- Owszem. Chciałabym ujrzeć takie ciekawe zwierzę - upierała się.
Spojrzała jednak na wodę nieufnie. Znowu zamilkli. A potem Connor złapał ją nagle za
biodro i zawył głośno. Rebeka poderwała się gwałtownie i wydała z siebie serię dzikich
wrzasków.
- Och, ty potworze! - krzyknęła i zaczęła tłuc go pięściami po piersi, podczas gdy on
zaśmiewał się do rozpuku.
- Moje ramię! Uważaj na moje ramię! - wykrztusił wśród wybuchów śmiechu, usiłując
chwycić ją za nadgarstki.
Rebeka z chichotem próbowała się wyswobodzić, lecz wkrótce Connor zdołał zyskać
przewagę i runął na nią całym ciałem.
Przez chwilę leżeli bez ruchu, obezwładnieni bezbrzeżną radością, jaka malowała się w
ich oczach.
- A to dopiero - odezwała się cicho Rebeka.
- A to dopiero - powtórzył Connor i zlizał kropelkę wody z jej piersi.
Rebeka spojrzała w jego pociemniałe oczy w nagłym przypływie uniesienia.
Connor uniósł jej ręce wysoko nad głowę i z przewrotnym uśmiechem przygwozdził ją
do ziemi. Rebeka powoli powiodła stopą po jego łydce i oplotła go nogami. Wniknął w
nią jednym długim, niespiesznym ruchem, a potem bardzo powoli kołysali się i
delektowali wzajemnie swoimi ciałami, chłodnymi i śliskimi od wody, rozświetlonymi
słońcem. Rebeka, z odchyloną do tyłu głową, myślała tylko: Coś cudownego!" Connor
przesuwał zarośniętym policzkiem po jej gładkiej szyi i odnajdywał jej wargi tylko po to,
by mu znów umykały, gdy odwracała głowę. A potem poczuła się tak, jakby jej skóra
pękła na tysiące błyszczących, płomiennych gwiazdeczek i targnął nią dreszcz.
Connor opadł na nią, drżąc na całym ciele. Kołysała w dłoniach jego głowę, gładząc
rozwichrzone czarne włosy i odgarniając uparty kosmyk znad czoła. Długo leżeli w
milczeniu, aż wreszcie znów byli w stanie oddychać miarowo.
Connor zsunął się powoli z jej ciała, lecz zaraz potem wziął ją w ramiona. Trwali tak
jakiś czas bez ruchu, póki Connor nie zaczął drzemać. Rebeka spojrzała w górę, na
drzewa. Plamy błękitnego nieba prześwitywały przez listowie, zupełnie jakby nad nimi
rozciągało się sklepienie z wielkim witrażem. Przeniosła wzrok na ramiona, które ją
obejmowały, i delikatnie powiodła palcem wzdłuż błękitnych żył, bezgranicznie
szczęśliwa, że wciąż pulsuje w nich życie.
Przejmowała ją zachwytem fizyczna strona miłości i to, że próby jej zaspokojenia tylko
wzmagały bez końca to pragnienie, a także radosna i zarazem przerażająca chwila, kiedy
nie wiedziała już sama, gdzie się kończy jej ciało, a zaczyna jego. Wszystko było cudow-
ne: ciężar Connora, jaki na sobie czuła; ruch, którym wtulał twarz w zagłębienie między
jej szyją a ramieniem i stłumionym głosem szeptał jej imię; spojrzenie, które stawało się
palące i nieobecne, a jednak nadal spoczywało na jej twarzy; to, jak się w niej poruszał,
nim doznał najwyższego uniesienia.
Nawet pózniejsze znużenie ciała było czymś wspaniałym, bo świadczyła o tym, że
posłużyło do celu, w którym zostało stworzone.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]