[ Pobierz całość w formacie PDF ]
informacji zachować zazdrośnie tylko dla siebie. Dzieliłem się też szczerze obserwacjami
o naszych wspólnych już teraz kolegach z St. Brendan, przedstawiając treściwe i trafne
charakterystyki poszczególnych osób. Marcin Swoboda zawdzięczał mi wiele.
Jednak już trzeciego dnia po naszym spotkaniu miała miejsce sytuacja, która kazała
mi inaczej spojrzeć na jego osobę. Wtedy niestety nie doceniłem jej wagi, lecz pózniejsze
wydarzenia kazały mi do niej wrócić i w niej właśnie szukać prześlepionego sygnału
ostrzegawczego. Z pozoru cichy i wycofany, Marcin Swoboda z uczniowską pilnością
słuchał moich opowieści o wyspie, czasem zanotował coś szybko w swoim notesie. Muszę
dodać, że z zasady nie korzystał on z dobrodziejstw technologii, podzielając
Heideggerowską krytykę współczesnej techniki. Dbał o prawdę bycia i gruntujące
istoczenie jego jawności, a ja to szanowałem. Pięknie kaligrafował piórem wiecznym i
często żartował z mojego umiłowania nowoczesnych sprzętów.
Z początku bawiło mnie to bezrefleksyjnie, ale po niedługim czasie odkryłem w
tych żartach drugie, głębsze dno. Jak bowiem mogłem krytykować nowoczesną Europę,
pisząc me płomienne polemiki na komputerze? Czy sam nie zaprzedałem się demonom,
które tak radykalnie odrzucałem? Piętnowałem dehumanizację, a sam stałem się
wyznawcą bezdusznych maszyn, człowiekiem od nich uzależnionym i niewyobrażającym
sobie życia off-line. Kiedy tylko odkryłem tę przenikliwość Swobody, bardziej niż
wcześniej uważałem na słowa. Z czasem doprowadziło to wypadków, o których nie chcę
jeszcze teraz mówić, pozostawiając opowieść jej naturalnemu biegowi.
Pierwszy raz Marcin Swoboda zaskoczył mnie właśnie trzeciego dnia naszej
znajomości. Pokazywałem mu fascynujące nagrobki na miejscowym cmentarzu, w niczym
nieustępujące tak wielbionemu przez turystów dublińskiemu Glasnevin. Opowiadałem też
o historiach spoczywających tu ludzi, gdyż niektóre z nich poznałem w pubie starego
Toby ego. Nikt by nie podejrzewał, jakie fascynujące żywoty mieli ci prości, oddani
morzu ludzie! Finnegany bywały w przeszłości sceną tragedii o antycznym niemal
rozmachu. Jednak Swoboda okazywał lekkie zniecierpliwienie, aż wreszcie zapytał:
Gdzie tu podają maskonury po finnegańsku?
Zdębiałem. Pierwszy raz słyszałem o takiej potrawie, więc uznałem to za dobry żart.
Zaśmiałem się szczerze i szturchnąłem druha w ramię.
Pytam poważnie. Mam ochotę na maskonura po finnegańsku powtórzył
Swoboda i nie doczekawszy się odpowiedzi, ruszył sam w poszukiwaniu informacji.
Podbiegłem za nim, a on wyjaśnił, że to wyjątkowa potrawa, która narodziła się w
latach wielkiego głodu i wie o niej każdy rdzenny Finnegańczyk. Maskonury łapie się i
wędzi lub marynuje podobnie jak śledzie. Nie są specjalnie smaczne ani pożywne, ale były
czasy, kiedy ludziom to nie przeszkadzało. Nie sposób odwiedzić Finneganów i nie
spróbować tego tradycyjnego dania.
Zaczęliśmy więc rozpytywać, gdzie możemy to zjeść. Marcin wysyłał mnie na
przeszpiegi, sam zaś czekał z boku.
I co? I co? pytał, kiedy wracałem z rozmowy z kolejnym Finnegańczykiem.
Ale nikt nie słyszał o maskonurach po finnegańsku. Wtedy Swoboda uznał, że
pewnie średnie pokolenie nie pamięta lat głodu, a pamięć o tej potrawie musiała przetrwać
wśród osób starszych. Wyszukaliśmy więc najsędziwszych starców z Newport, ale
wszyscy odsyłali nas z kwitkiem. Straciliśmy dwie godziny, akurat świeciło słońce. Kiedy
zrezygnowaliśmy z dalszych poszukiwań, znad Atlantyku nadciągnęły stalowe chmury i
zaczął wiać zimny wiatr. Tak zmarnowałem jeden z niewielu słonecznych dni na wyspie.
Wreszcie dla chwili wytchnienia siedliśmy w najbliższym pubie i sycąc się guinnessem,
planowaliśmy dalsze poszukiwania.
Możemy kontynuować, ale wydaje mi się, że to nie ma sensu.
Jak to? Przecież miałeś taką ochotę! odparłem.
Tak, ale takiej potrawy nie ma powiedział lodowatym głosem, po czym
[ Pobierz całość w formacie PDF ]