[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zakupów dezodoranty, pastę do zębów i nożyki do golenia, a
potem, hm... Potem przez dłuższą chwilę przeglądała opa-
kowania prezerwatyw.
Tony wstrzymał oddech, gdy dokonała wreszcie wyboru i
do wózka powędrowała paczuszka z optymistycznie - a może
onieśmielająco? - brzmiącą nazwą Legenda". Dla kogóż ta
Legenda", zachodził w głowę. Chyba nie dla Dunkingtona,
w końcu panna Pierce i on są podobno tylko przyjaciółmi.
Teraz już April zmierzała do kasy. Tony wyprzedził ją
niepostrzeżenie i pierwszy opuścił sklep. Korciło go przez
chwilę, by się ujawnić, ostatecznie uznał jednak, że lepiej
będzie, jeśli pozwoli jej zaprowadzić się do Pawianka. W
przeciwnym wypadku gotowa zmienić plany i wszystkiego
się wyprzeć. Kto wie, może nawet udowodniłaby, że robiła tu
właśnie zakupy z Ewą Beamish, która przed sekundą gdzieś
się zawieruszyła.
Zanim April wróciła do samochodu, przecięła jeszcze
jezdnię i weszła do pobliskiej cukierni. Tony nie mógł się
powstrzymać, żeby nie pójść z nią. Przykleił nos do szyby i
ocienił oczy dłońmi. Ujrzał, jak April wskazuje sprzedawcy
całą tacę z eklerami z kremem czekoladowym. Uśmiechnął
się do siebie, lecz bez wesołości.
Mam cię, pomyślał. Oto jeszcze jeden dowód.
S
R
PRECYZJA MYZLENIA I JASNOZ WYPOWIEDZI
nie były mocnymi stronami Paula. April doszła do wniosku,
że jego wskazówki dotyczące sposobu dojazdu do kryjówki
na nic się jej nie zdadzą, zapytała więc w cukierni, jak najła-
twiej dostać się nad Jezioro Weroniki. Sprzedawca wskazał
jej starą żwirową drogę, wijącą się między morenowymi
wzgórzami, objaśnił, jak może się do niej dostać, i po kwa-
dransie April jechała już zielonym tunelem utworzonym z
koron starych klonów, pilnie zważając na numery skrzynek
pocztowych, pojawiających się od czasu do czasu przy od-
chodzących w bok alejkach, które wiodły do kolejnych pose-
sji.
Musiała przyznać, że choć Paul wpadł w panikę, gdy ban-
dyci zagrozili mu mafijnym sądem, to znalazł sobie wygodną
i trudną do wytropienia kryjówkę. Pogięta skrzynka poczto-
wa z numerem 218 B ginęła niemal w krzakach jeżyn. April
skręciła na zarośniętą chaszczami drogę i wkrótce jej oczom
ukazał się mały, niepozorny, drewniany domek, ustawiony na
skraju opadającej ku jezioru działki. Jeszcze tydzień lub dwa,
a bujna zieleń lata zamaskuje tu wszystko tak, że chata stanie
się całkowicie niewidzialna.
Podjazd - płachetek ubitej ziemi - był pusty. Paul wyjaśnił
April, że przyjeżdża tutaj autobusem lub taksówką. Sprzedał
swój śliczny terenowy samochód już miesiąc temu, spłacając
hazardowe długi. Teraz, na widok April, pędził rozpro-
mieniony z rozwartymi ramionami. Odziany był niedbale,
nawet dziwacznie - mokasyny z frędzlami, smokingowe
spodnie i kurtka. Poruszał ustami w bezdzwięcznym powita-
niu, rumieniec oblewał jego pulchne policzki.
- Paul! - zawołała April, stając nagle jak wryta. - A cóż to
się stało z twoimi włosami? Paul?
Ale Paul tulił ją tylko zachłannie i zdawał się nie słyszeć
jej słów.
S
R
- Skarbie, skarbie - powtarzał - tak się cieszę, że wreszcie
cię widzę.
- Ej, gdzie masz swoje włosy? - Odepchnęła ręką jego
miękki tors. Brunet Dunkington był teraz marchewkowym
rudzielcem.
To perhydrol - wyjaśnił, odrzucając z czoła miękki lok.
- Kupiłem w mieście dwie butelki. Miałem nadzieję, że
prze maluję się na blond. Chciałem być jak Robert Redford,
ale coś mi nie wyszło...
- Paul - April jęknęła ze zgrozą. - Na to pomaga tylko
Blondella...
- Czy to jest to, czego ty używasz? Kup mi jedną porcję.
- Oj, Paul, widzę, że humor cię nie opuszcza. Lepiej chodz
i zobacz, co ci kupiłam. - Pociągnęła go w stronę samochodu.
- Wszystko, co lubisz - podkreśliła, pokazując torbę z prażo-
ną kukurydzą, stertę powieści i pudło z czekoladowymi ekle-
rami.
Jednak Paul - co zdarzyło się chyba po raz pierwszy -
wcale nie ucieszył się na widok eklerów.
- Chciałbym już wrócić do Chicago - zaczął smętnie.
- Nie wytrzymuję w tej barbarii! Ani tu porządnej łazienki,
ani jakiegoś lokalu, ani się nawet człowiek nie wyśpi, bo od
świtu ryczą ptaki! Między drzewami stale coś się skrada,
może to niedzwiedzie albo wilki...
- W Wisconsin nie ma niedzwiedzi, głuptasie.
- No to wilki... April, pozwól mi już wrócić. Marzę o czy-
stej pościeli, o jakiejś rozrywce. No i stęskniłem się za tobą.
- Nie, Paul. - April pokręciła surowo głową. - Musisz tu
siedzieć, dopóki nie rozliczę się z gangsterami. - No i z Ta-
lon, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos, bo nie umia-
ła ocenić, jak wiele wie sam Dunkington. Mógłby zno-
S
R
wu wpaść w panikę, gdyby się na przykład dowiedział, że
zbirów wynajęła jego własna siostra.
- Rozliczyć się? - z nadzieją podchwycił Paul.
- Tak. Postanowiłam zapłacić za twój hazard. Pierwszy i
ostatni raz. Od razu zresztą dałabym ci te pieniądze, gdybym
wiedziała, że posuniesz się aż do gwizdnięcia mi Fog-
bottoma.
- Wcale go nie ukradłem - odparł urażony. - Tylko po-
życzyłem.
- Tak też myślałam. Szkoda jednak, żeś mnie nie uprze-
dził. Kiedy zniknąłeś, zaczęłam się bać, że to sprawka mafii.
- Powiedzieli mi - poskarżył się Paul - że pogruchoczą mi
kolana. Ale najbardziej przeraziłem się obietnicy połamania
palców. - Wyciągnął przed siebie ręce tak, że oboje mogli je
podziwiać. - Ta łapki warte są więcej niż głupie sto pięć-
dziesiąt tysięcy!
- Oczywiście - powiedziała April, starając się przybrać su-
rowy wyraz twarzy. - Obyś tylko używał ich dla dobrych, a
nie złych rzeczy.
- Moje repliki arcydzieł nie czynią nikomu szkody.
- Wiem, wiem, Paul. Ale naprawdę starczy już tego. Chcę,
[ Pobierz całość w formacie PDF ]