[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wiedziała, czy może sobie pozwolić na taką zwłokę.
Położyła się na brzuchu i ostrożnie podczołgała do krawędzi przepaści.
Powoli wysunęła głowę i rozejrzała się wokół. Pod nią była prawie pionowa
ściana, która jednak kilkanaście metrów dalej w lewo była już tylko stromym
zboczem, po którym można zejść.
Ponownie rozległ się krzyk, ucichł i rozbrzmiał znowu.
Sophie podjęła decyzję. Pobiegła ścieżką do miejsca, w którym zbocze
umożliwiało zejście. Chwytając się rękoma kamieni i skąpej roślinności, zsunęła
się kilkanaście metrów w dół. Potem było już łatwiej, bo przytrzymywała się
drzew i krzewów. Nie zwracała uwagi na to, że gałęzie boleśnie ranią jej ręce i
nogi.
Przebyła może dwieście metrów, kiedy zobaczyła najpierw podartą
płachtę lotni na drzewie, a potem mężczyznę wiszącego głową w dół.
Dlaczego nie spadł?
- 130 -
S
R
Niespokojnie popatrzyła w górę, krytycznie oceniając swoje szanse na
wejście. Nie chodziła po drzewach chyba od dwudziestu lat i wcale nie marzyła
o tego rodzaju powrocie do dzieciństwa. Ale nie miała wyboru.
- Już idę do ciebie - oznajmiła.
- Czy ktoś tam jest? - W udręczonym głosie mężczyzny zabrzmiała nuta
nadziei.
- Już idę. - Sophie z żalem spojrzała na swoją nową spódnicę i
podciągnęła ją do wysokości ud.
Więzień był na wysokości co najmniej dziesięciu metrów i dotarcie do
niego zajęło jej pięć długich minut. W końcu udało jej się sięgnąć gałęzi, z
której zwisał. Kiedy uważnie go obejrzała, poczuła się słabo.
Z dużego konaru wyrastała w górę krótka, ale dość gruba gałąz, która
wbiła się w łydkę nieszczęśnika. Na tej łydce spoczywał cały ciężar jego ciała.
W każdej chwili gałąz, albo co gorsze, skóra i mięśnie mogły się przerwać, co
spowodowałoby natychmiastowy upadek.
Sophie zapomniała o lęku wysokości i, położywszy się na gałęzi,
podpełzła niczym koala do miejsca, gdzie bezwładnie zwisał mężczyzna.
Oceniając sytuację z bliska, z radością zauważyła, że jest lepiej, niż się
spodziewała. Rannemu udało się przełożyć przez konar także zdrową nogę; jego
ciężar był więc rozłożony na dwa punkty.
- Jeszcze chwila - powiedziała łagodnie, choć bała się, że mężczyzna
straci przytomność.
W głowie zaświtał jej pewien pomysł.
Oplotła jeszcze silniej nogami konar. Wiedziała, że albo zdoła podciągnąć
mężczyznę w górę, albo oboje spadną. Wyciągnęła w dół obie dłonie i po-
wiedziała stanowczo:
- Podaj mi ręce.
Mężczyzna wyciągnął w górę ramiona. Chwyciła je mocno i wychylając
się do tyłu, zaczęła ciągnąć. Mężczyzna krzyknął przerazliwie, kiedy zmienił się
- 131 -
S
R
ucisk na zranioną nogę. Sophie zacisnęła zęby, starając się nie dopuszczać do
siebie żadnego dzwięku.
I w końcu udało się: mężczyzna chwycił się kurczowo rękoma konaru.
Nogę miał co prawda cały czas dziwacznie wygiętą, ale już na niej nie wisiał.
- Już lepiej - powiedziała drżącym głosem. - Tylko nie ruszaj się.
- Dobrze - dobiegł ją cichy, pulsujący bólem szept.
Przyjrzała się pechowemu lotniarzowi. Miał nie więcej niż dziewiętnaście
lat, rade włosy i upstrzoną piegami bladą skórę. Musiał być bardzo
przestraszony, bo drżał.
- Kim... jesteś? - spytał.
- Nazywam się Sophie - powiedziała, starając się, aby jej głos zabrzmiał
spokojnie. - Sophie Lynton. A kogo miałam przyjemność uratować?
- Jestem Mike Letherbridge.
- Miło mi cię poznać, Mike. - Zaczynały ją już boleć nogi, kurczowo
ściskające gałąz. Zaczęła zastanawiać się, co dalej. Najprościej byłoby
spróbować zdjąć nogę chłopca z gałęzi, na którą była nadziana, ale bała się, że
może to uszkodzić żyły i spowodować krwotok. Sprowadzenie pomocy
trwałoby prawie godzinę, a widząc stan rannego, wiedziała, że nie może tak
długo czekać. Gdyby go zostawić samego, na pewno zemdleje i spadnie.
Pozostawało jedno: czekać, aż ktoś ich znajdzie.
- Mike, czy twoi przyjaciele widzieli, gdzie lądowałeś?
- Nie. Latałem sam. Wiem, że nie powinienem, że to przeciw
regulaminowi, ale wczoraj dostałem nową lotnię i bardzo chciałem ją
wypróbować. Przyjechałem na motorze do Inyabarry, zostawiłem motocykl tam,
gdzie chciałem wylądować, a lotnię wciągnąłem na górę na przyczepce.
Pomysł był dobry, pod warunkiem, że będzie idealna pogoda. Sophie
pomyślała, że to nie jest odpowiedni moment na wygłaszanie wykładu o
odpowiedzialności i zamiast tego spytała:
- Gdzie nocujesz?
- 132 -
S
R
- Jeszcze nic nie załatwiłem. Mam teraz wakacje, a rodzicom
powiedziałem, żeby się nie denerwowali, bo wyjeżdżam na kilka dni z
przyjaciółmi.
To znaczy, że nikt go nie będzie szukał. Jeśli ktoś zobaczy samochód
Sophie, prawdopodobnie pomyśli, że jego właścicielka poszła na spacer albo że
zdecydowała się spędzić kilka dni na kempingu.
Zaczęły ją nachodzić ponure myśli. Nie wiedziała, jak długo wytrzymają
na drzewie, ale chyba nie mieli wyboru: musieli czekać.
Zapragnęła, żeby Reith był przy niej.
- Dobry Boże, Reith, pomóż! - wyszeptała cicho. - Pomóż mi!
To był najdłuższy dzień w jej życiu. Kiedy pózniej o nim myślała, dziwiła
się, w jaki sposób zdołała go przetrwać.
- Idz po pomoc, ja sobie poradzę - kilkakrotnie prosił chłopiec. Wkrótce
zaczął majaczyć i w gorączce wołać matkę. Musiał strasznie cierpieć.
Czuła się coraz bardziej zmęczona. Nie była w stanie długo go trzymać;
wiedziała, że prędzej czy pózniej napięte mięśnie odmówią jej posłuszeństwa.
Czas płynął bardzo powoli.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]