[ Pobierz całość w formacie PDF ]

A potem poświecił na podłogę.
- No cóż - powiedział. - Ktoś tu był, to fakt.
Pochyliłem się nad śladami odciśniętymi w mokrej glinie pokrywającej ceglaną
zapewne posadzkę.
- Co możemy o tym powiedzieć? - mruknąłem. - Ktoś tu wszedł, przeszedł się tam i z
powrotem. W końcu wyszedł.
- Może zatrzymał go mur i poszedł po narzędzia - zasugerował szef. - Widzę w tym
naszą szansę.
Ruszyliśmy naprzód świecąc latarkami. Nieoczekiwanie spostrzegłem, że do naszych
trzech zajączków światła dołączył czwarty. Odwróciłem się gwałtownie. Koło drabinki
stał z latarką w ręce Jerzy Batura. Wargi wykrzywiał mu wyjątkowo parszywy grymas.
W drugiej ręce trzymał pistolet z tłumikiem.
- No cóż - powiedział. - Przyszła koza do woza. Korytarz był pusty, a teraz stanie się
waszym grobem.
Jego oczy lśniły złowieszczym zimnym blaskiem. Nie żartował.
- Co wam się wydaje - syknął - że tak łatwo likwiduje się moje podsłuchy? A kamerę
wczepioną w żyrandol przegapiliście. Jesteście zbyt głupi, żeby żyć, ale mam nadzieję,
że wasi następcy będą jeszcze głupsi. Aadny sobie grobowiec wybraliście, przestronny -
omiótł ściany snopem światła. - Ciekawe, kiedy znajdą wasze ciała. Za tydzień czy za
tysiąc lat... ale wiecie co, polubiłem was, dlatego chcę wam dać szansę. Nie zastrzelę
was. Wyjmijcie wszystko z kieszeni.
Posłusznie wypróżniliśmy kieszenie. Nie było w nich dużo, klucze od domu, portfele.
- Twoja piła ultradzwiękowa - ponaglił mnie.
- Została w samochodzie.
- Zdejmij kurtkę i obróć się - rozkazał.
71
Wypełniłem jego polecenie. Dusiła mnie bezsilna wściekłość. Stał zbyt daleko, żebym
mógł cokolwiek przedsięwziąć.
- Dobra - mruknął. - Cofnijcie się dwadzieścia kroków.
- Wypuść chociaż dzieciaka - poprosiłem.
- Wiedział, czym ryzykuje - uciął krótko. - Ostrzegałem was.
Cofnęliśmy się. Rozgarnął stos naszych rzeczy nogą i zabrał klucze. Rzucił je
obojętnie koło drabinki. Zatknął za pasek mój łom.
- Nie powiem wam "do widzenia", bo już się raczej nie spotkamy - warknął. -
Pozdrówcie ode mnie świętego Piotra.
Wyszedł po drabince i wciągnął ją za sobą. Czekaliśmy w ciemności. Czy chciał
napuścić do środka gazu? Czy może wrzuci granat? W obu tych przypadkach lepiej było
nie stać w pobliżu wejścia.
- Cofnijmy się - rozkazałem szeptem.
W tym momencie usłyszałem z zewnątrz jęk podnośnika, a potem przez dziurę w
stropie runęła do środka lawina płynnego betonu. Rzuciliśmy się do panicznej ucieczki.
Beton był gęsty jak śmietana i niebawem zaklajstrował wlot i sporą część korytarza.
- Udusimy się -jęknął Jacek.
- Niewykluczone. Trzeba poszukać drugiego wyjścia - wydał dyspozycje szef. -
Zgaście dwie latarki, mogą nam być jeszcze potrzebne.
W świetle jednego reflektorka ruszyliśmy szybkim marszem naprzód. Po przejściu
około 150 metrów korytarz skończył się zawałem. Sądząc po śladach zapadł się sufit.
- Około 600 metrów sześciennych powietrza - mruknął pan Tomasz. - Nie jest zle.
- Jest zle - zaprotestowałem. - Człowiek zużywa przy jednym wdechu 4 litry
powietrza. W metrze sześciennym jest 1000 litrów, czyli na około 250 wdechów. Na
godzinę człowiek robi ich około tysiąca...
- Sto pięćdziesiąt godzin - szepnął Jacek.
- Podziel to na trzech.
- Dwie doby...
- Teoretycznie. Zwróć uwagę na jeszcze jedno. Dwutlenek węgla jest gazem silnie
duszącym. Wystarczy, że jego ilość w powietrzu wzrośnie z 0,3% do 0,4% i już nie da
się tym oddychać.
- Czyli ile czasu nam zostało? - zapytał chłopak.
- Sześć godzin, może cztery. Wszystko zależy od tego, na ile świeże powietrze było w
tym lochu, zanim zostaliśmy tu zasypani.
Beton zatrzymał się i powoli zaczął tężeć.
- Może przekopiemy się, zanim nie stwardniał - zasugerował szef.
- Nikłe szanse. Batura wlał tu całą betoniarkę. Kilka, może kilkanaście ton. Do
powierzchni ziemi mamy jakieś cztery metry od stropu... Każdy komin drążony w tym
półpłynnym paskudztwie natychmiast runie nam na głowy. Co schowałeś do tylnej
kieszonki spodni, gdy Batura kazał wszystko wyrzucić na ziemię? - zapytałem Jacka.
Wyjął małą szpachelkę.
- Wydrapiemy dziurę w stropie? - domyślił się szef. - A potem przekopiemy warstwę
ziemi.
- W stropie nie damy rady - powiedziałem oświetlając półkoliście sklepiony sufit. - Od
naszej strony łuku prawie nie widać zaprawy. Cegły stykają się krawędziami. Sądzę
ponadto, że są to specjalne klinowate kształki służące do wznoszenia stropów.
72
- Zciana - mruknął.
- Jedyna droga, to przebić ścianę, a potem drążyć tunel ukośnie do góry.
- Ile może być nad nami ziemi?
- Sądzę, że cztery do sześciu metrów.
Podszedłem do ściany nieco osłabionej już przez wilgoć. Rogiem szpachelki zacząłem
wyskrobywać zaprawę. Po kilku minutach szef dołączył do mnie obok. Dłubał w murze
podkówką widocznie oderwaną od podeszwy buta. Najtrudniej było wyjąć pierwszą [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • helpmilo.pev.pl
  •