[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Hop! Hop! Panie Pawle! - zawołał jeszcze.
- Nie mam czasu! - odkrzyknąłem. - Chyba coś znalazłem!
Uspokojony moim okrzykiem pan Jan przycupnął i sięgnął do torby... Oczywiście nie swojej, tylko
mojej!
- Oj nieładnie, panie Janie - zawołałem wychodząc zza drzewa. - Zośka, Janusz! Chodzcie
zobaczyć, jakiego to penetratora cudzych toreb mamy w naszym gronie!
- Ależ ja... - poderwał się z ziemi czerwony jak burak Mrówczyński - ja pomyliłem tylko
torby!
- I wziął pan moją khaki za swoją czerwoną - pogroziłem mu  Rambo . - Nie dość, że pan
próbuje nas okraść, to jeszcze kłamie. I to w dodatku nieudolnie!
I wtedy stała się rzecz zdumiewająca: Mrówczyński padł na kolana i wyciągając do mnie złożone
jak do modlitwy ręce wyjęczał głośno:
- Wszystko powiem! Jak na świętej spowiedzi!
Zośka z Januszem wybuchnęli śmiechem, ale starowina, która akurat obok przepędzała swe kozy
ukłoniła mi się z szacunkiem.
- Ten pon to musi nie byle kto! Może i sam biskup?
- Niech się pan nie wygłupia - podniosłem pokutnika za łokieć. - Siądziemy sobie i pan
nam powie, co tu jest grane.
Mrówczyński wysiąkał nos i z westchnieniem niejakiej ulgi klapnął na trawę.
Przysiedliśmy wokół.
- Proszę państwa, jestem nałogowym graczem, hazardzistą w najgorszym, chorobliwym
znaczeniu tego słowa - zaczął pan Jan swą opowieść. - Znają mnie we wszystkich kasynach
Warszawy, Trójmiasta, Krakowa. Szanowano mnie tam... dopóki miałem czym płacić. Z
czasem, żeby wystarczyło na grę, sprzedałem gabinet. Naprawdę jestem stomatologiem i to
bardzo dobrym - wyprostował się dumnie. - I zacząłem wyprzedawać się z wszystkiego co
miałem: z biżuterii żony, mercedesa, jachtu. A może wpierw sprzedałem jacht niż gabinet?
Nieważne... Wreszcie zacząłem pożyczać pieniądze. Najpierw to było proste, ostatecznie w
swoim czasie coś znaczyłem w stolicy - błysnął okiem. - Potem było coraz gorzej, na coraz
większy procent... A szczęście w grze nie przychodziło. Doszło do tego, że sprzedałem willę,
żona wystąpiła o rozwód i wyprowadziła się z dziećmi do rodziców...
Tu Zośka chlipnęła.
Ale mnie ta opowieść denerwowała. Coś w niej nie pasowało.
- Ma pan przecież niezły samochód, bawi się pan w poszukiwanie skarbów...
Mrówczyński opuścił głowę.
- To wszystko nie za moje...
- A za czyje?
- Zaraz panu wytłumaczę.
- Słucham!
- Otóż, zwrócił się do mnie nie tak dawno pewien znajomy z gry w kasynach. Nie znałem
go szczególnie dobrze, wiedziałem tylko, że mówią na niego George. Wysoki, dobrze
zbudowany blondyn o jasnych oczach.
- Batura - mruknąłem.
Pan Jan ożywił się.
- A wie pan, że słyszałem to nazwisko w związku z nim.
Zgryzłem zdzbło trawy.
- No już dobrze. Niech pan mówi dalej.
Mrówczyński splótł palce.
- Co tu mówić. Zaproponował mi role, w jakiej mnie tu widzicie. Za spłatę dziesięciu
tysięcy złotych, mojego długu wobec niego. Miałem grać naiwniaka i w ten sposób wkraść
się w zaufanie pana Pawła i zdobyć zdjęcie zamku Niedzica czy, jak dawniej mówiono,
Dunajec.
Zainteresowałem się.
- A po co był panu potrzebny ten cyrk z odkrytym peso? Nawiasem mówiąc bardzo kiepsko
zrobiony.
- Oni myśleli, że w ten sposób prędzej zachęcę pana do spółki i łatwiej uzyskam dostęp do
fotografii. Choć, moim zdaniem, nic w tym zdjęciu, oprócz specyficznego ujęcia, nie ma
takiego, aby płacić za nie tyle pieniędzy. Toż każdy może sobie sfotografować zamek ile razy
chce i z dowolnej strony!
Wzrokiem nakazałem memu towarzystwu spokój. Zresztą Mrówczyński nie zwracał na Zośkę i
Janusza uwagi, tylko zaczął pochlipywać.
Popatrzyłem na niego zdumiony.
- Co panu?
Mrówczyński pociągnął nosem:
- Teraz kiedy wpadłem, to nie dość, że nie dostanę honorarium, ale na dodatek jeszcze oni
mnie zabiją!
Wzruszyłem ramionami.
- Straci pan, co i tak pana nie było. Fach panu zostanie w ręku, a jak sam pan mówił,
dentystą był pan wybornym. Zaangażuje się pan do jakiejś spółdzielni stomatologicznej i po
krzyku. Ale żeby Batura miał pana zabić? Po pierwsze, co mu to da, po drugie, znam go już
trochę i mogę sądzić, że nic panu nie grozi.
- Ale oni!
Dopiero teraz zwróciłem uwagę, że Mrówczyński mówiąc o Jerzym nie mówił  on , tylko  oni .
- Co za  oni ?
Mrówczyński przetarł czoło chusteczką.
- Przyszli raz na spotkanie. Nic nie mówili. Tylko jeden wykręcił mi ręce do tyłu, a drugi
wyciągnął sprężynowy nóż i przejechał mi nim po szyi śmiejąc się cicho. O tu jest blizna!
Rzeczywiście na pulchnej szyi pana Jana widniała biała kreseczka.
- I zaraz ci dwaj sobie poszli - ciągnął pan Jan. - Bez słowa.
Poderwałem się z trawy.
- Dwaj, pan mówi? Jak wyglądali?
- Tacy niewysocy, raczej chudzi, we wzorzystych koszulach.
- Ale cera?! Jaką mieli cerę?!
Mrówczyński roześmiał się mimo woli:
- Wyglądali mi na takich, co dużo się opalają. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • helpmilo.pev.pl
  •