[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Willa. Ma na imię Willa. Przekazałem Marcie jej akt urodzenia,
żeby nie było co do tego wątpliwości. Briony nadała jej to imię na
cześć swojego ojca. Urocze, prawda? Willa.
Owszem, niczego sobie.
Nie możemy jednak zapominać, że ta decyzja wiązała się
z wieloma problemami. Co jej powiedzieć? Jak wyjaśnić cel wizyty?
Sam go nie znałem. Czy chciałem ją odzyskać? A gdyby tak, czy to
byłoby dla niej najlepsze rozwiązanie? Czy gdybym się nią
opiekował, nie uruchomiłby się we mnie Andrew Samozwaniec i nie
sprowadził na nią jakiegoś nieszczęścia? Na własne dziecko? A jeśli
Andrew chciał ją tylko zobaczyć, jak ona to przyjmie? Czy poczuje
z nim jakąś więz, czy uzna go za ojca, który nie widział jej od czasu,
kiedy była niemowlęciem? Jak potraktuje faceta, który pojawi się jak
gdyby nigdy nic, przywita się z nią, a potem znów się ulotni? Nie
wspominając o Marcie, która zapewne zatrzaśnie mu drzwi przed
nosem.
Wydaje mi się, że prawo jest po twojej stronie. Nie jestem
prawnikiem, ale więzy krwi zwykle stawia się na pierwszym
miejscu. Przysługują ci prawa rodzicielskie, chyba że sąd uzna, że się
nie nadajesz. Jesteś pijakiem, bezdomnym, kryminalistą czy kimś
w tym rodzaju.
W jakim rodzaju?
W tym kraju nie oddaje się nikomu dzieci ot tak, nie żyjemy
w średniowieczu. Kiedy zostawiałeś Willę, sporządziliście jakąś
pisemną umowę? Omawiałeś to z prawnikiem? Podpisywaliście coś,
ty i Martha?
Byłem zdesperowany. Potrzebowałem pomocy. Brałem pod uwagę
samobójstwo.
Ach tak? To coś nowego.
Byłem w takim stanie, że rozmawiałem z Briony, jakby wciąż żyła.
Zwracałem się do niej po radę, pytałem, jak przygotować mleko dla
dziecka, oczywiście czytałem instrukcje na opakowaniu, ale
upewniałem się, czy dobrze wszystko zrozumiałem. Briony mi
odpowiadała. Wez małą na ręce, połóż jej głowę na ramieniu,
poczekaj, aż jej się odbije. Będzie potrzebowała cieplejszych
ubranek na zimę. Pora ją zaszczepić, zasuwaj z nią do przychodni.
Zmiała się, widząc, jak domowe życie mnie przerasta. Miałem zwidy,
pojawiała się obok mnie, zupełnie jak za życia, a w następnej chwili
już jako maleńka kruszyna na kuchennym stole stawała na rękach,
robiła gwiazdy i fikała koziołki. O Boże. A ty się dziwisz, że nie
omawiałem tej sprawy z prawnikiem?
Nie zatrudniłeś nikogo do pomocy?
Nikt mi nie pomagał, nawet nie przyszło mi do głowy, żeby
wynająć jakąś opiekunkę, przecież miałem Briony. Zwolniłem się
z pracy, wziąłem bezpłatny urlop. Potem szaleństwo ustąpiło
i postanowiłem szukać pomocy. Rozpaczliwie jej potrzebowałem.
Pojechałem do Marthy.
To była decyzja podjęta pod wpływem impulsu, jakby w jego
umyśle przepalił się bezpiecznik, uwalniając go wreszcie od
jałowych rozważań, czy ma się spotkać z córką, czy nie. Siedział
w gabinecie i czytał kolejny artykuł na temat tego, w jaki sposób
mózg staje się umysłem. Wysuwano w nim tezę, że w przyszłości
możliwa będzie budowa urządzenia symulującego mózg, którego
neuronowa aktywność doprowadzi do powstania świadomości. Nie
był to bynajmniej pomysł wzięty z opowiadania science fiction,
jakimi Andrew zaczytywał się w młodości. Twierdzenie to,
wysunięte przez szanowanego neurobiologa i zamieszczone
w poważnym naukowym piśmie, tak wstrząsnęło Andrew, że
wyprężył się w fotelu, jakby go poraził prąd. Uzmysłowił sobie, że
w radiu nadają właśnie cotygodniową niedzielną transmisję
z Metropolitan Opera, i zaczął słuchać. Domyślił się, że car Borys
z Borysa Godunowa właśnie umiera na scenie. Nieszczęsny car
głośno zawodził, skarżył się żałośnie, potem odśpiewał modlitwę,
a umierając, powtarzał rosyjskie słowa: Ja car jeszczo, Ja car
jeszczo. Potem z łoskotem upadł na deski sceny nowojorskiej opery.
Pięknie brzmiący, przejmujący lejtmotyw potwierdzał, że car Borys,
niestety, jest kaput.
Andrew nie mógł sobie pózniej przypomnieć, czy słyszał jeszcze
moskiewskie dzwony oznajmiające radośnie śmierć tyrana, tak nagle
wybiegł z mieszkania, wkładając po drodze marynarkę. Złapał
taksówkę i kazał się zawiezć na stację kolejową, a tam wsiadł
w ekspres do Nowego Jorku.
W Nowym Jorku poszedł na dworzec Grand Central. Kupił
zabawkę dla córki, śmiesznego pieska przewracającego oczkami,
który po nakręceniu chwiejnie poruszał się na krótkich łapkach.
Uznał, że zwierzaczek to najbezpieczniejszy prezent dla trzyletniej
córeczki. Każde dziecko w wieku od roku do dziesięciu lat
ucieszyłoby się z takiej zabawki.
Widzisz, doktorku, w jednej chwili wszystko nagle mi się
przypomniało, dom Marthy, jej zwalisty mąż a wcale nie
podejrzewałem, że to on śpiewał partię Borysa w transmitowanym
spektaklu, bo uznałem, że nie należy już do gwiazd operowych
pierwszej wielkości po prostu stanął mi przed oczami ten dom,
obraz Marthy wchodzącej po schodach z moim dzieckiem na ręku.
Jakby minęła ledwie chwila, a ja nadal stałem pod drzwiami ich
domu, ścierając śnieg z okularów. I kiedy rozklekotany podmiejski
pociąg wiózł mnie do New Rochelle, przestałem się lękać wyniku
mojej wizyty, nie snułem już w myślach, zagubiony i niezdecydowany,
złowieszczych scenariuszy. Niebawem miałem ujrzeć córeczkę!
Przepełniała mnie miłość do Marthy i jej męża, wdzięczność za to, że
przygarnęli dziecko, moje i Briony. Nawet nie przeszkadzało mi to, że
pociąg trzęsie jak cholera.
Zaraz powiesz mi, że nic dobrego z tego nie wyszło.
Oczywiście.
Kiedy Andrew dotarł do domu Marthy, od razu spostrzegł, że coś
jest nie w porządku. Wszystkie podjazdy i chodniki przy ulicy były
starannie odśnieżone, lecz posesja Marthy wyglądała na nietkniętą.
Andrew zapłacił taksówkarzowi i wysiadł. Znieg sięgał mu powyżej
kostek. Marthę cechowało między innymi to, że utrzymywała
w swoim otoczeniu nienaganny porządek. Jeśli coś nie działało, byle
drobiazg, zaraz musiała to naprawić. Wzywała ogrodników,
hydraulików, elektryków, stolarzy, malarzy, dekarzy, płytkarzy,
szklarzy i innych fachowców w najrozmaitszych ezoterycznych
dziedzinach. Troszczyła się nawet o takie detale jak mosiężne osłony
dziurek od kluczy. Ponury listopadowy dzień chylił się ku końcowi.
Była ósma wieczór i w sąsiednich domach paliły się światła, lecz
w tym, który Andrew miał przed sobą, panował półmrok, jakby
odbywał się w nim właśnie seans spirytystyczny. Nie wiem, skąd ta
myśl przyszła mu do głowy. Dobrnął do drzwi frontowych, które nie
wiedzieć czemu były uchylone. [zastanawia się]
I co?
Nazwał mnie Samozwańcem.
Kto?
Zwalisty mąż Marthy. Tak mnie przywitał. No proszę, powiedział,
Samozwaniec przybył. Taki przydomek nadał mi tamtego dnia, kiedy
zawiozłem im dziecko, a potem wybraliśmy się na drinka. %7łe niby
jestem tylko samozwańcem podającym się za człowieka, z pozoru
miłym facetem, życzliwie usposobionym do bliznich,
a w rzeczywistości niebezpieczną podróbką, podszytą fałszem, a do
tego śmiercionośną tak mnie wtedy podsumował. Andrew
Samozwaniec. I jak już mówiłem, nie minął się zbytnio z prawdą.
Kiedy teraz nazwał mnie Samozwańcem, uświadomiłem sobie, kogo
przedstawia portret nad kominkiem w salonie. Męża Marthy u szczytu
kariery, w najważniejszej życiowej roli Borysa Godunowa.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]