[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wdzięczność w naszym fachu to ważna rzecz. Człowiek wdzięczny jest skłonny do pomocy i
udzielenia informacji. A życie nas inkwizytorów zależy w dużej mierze właśnie od
dostępu do informacji. Potem wyliczyłem sobie siedemdziesiąt pięć koron, bo tyle winien był
mi Rakshilel. Siedemdziesiąt pięć koron i ani grosza więcej. W końcu nie jestem cmentarną
hieną, a ten dom był już tylko grobem.
* * *
Zledztwa nie ciągnęły się zbyt długo. Oskarżeni byli pomocni, a oskarżenie tak wyraziste,
jak rzadko kiedy. Zgodnie z moją obietnicą nie torturowano Elii. Czas do wykonania wyroku
spędziła w pojedynczej celi i kiedy jechała przez miasto, na czarnym wózku, była znowu tak
samo piękna jak dawniej. Od biskupa Hez-hezronu otrzymałem oficjalne pismo z
podziękowaniem i gratyfikację, której wysokość świadczyła o tym, że w Hezie nie tylko
Rakshilel miał węża w kieszeni.
Kiedy na rynku płonęły stosy, my, inkwizytorzy staliśmy półkolem tuż obok podestu. W
czarnych płaszczach i czarnych kapeluszach.
Ciekaw jestem, ile na tym zarobiłeś, Mordimer powiedział cichutko jeden z nich, o
imieniu Thuffel. Na ustach miał szczery uśmiech, ale jego oczy były jak lód skuwający daleką
północ. Krupper pewnie sporo zapłacił za odsunięcie Rakshilela od interesów, co?
Krupper był głównym konkurentem Rakshilela na rynku mięsem i najpoważniejszym
teraz kandydatem do stanowiska mistrza gildii rzezników.
Nie odparłem, nie cofając wzroku. Nie powtórzyłem i on pierwszy odwrócił
głowę.
Czyż w płomieniach nie ma czegoś urzekającego? zapytał wpatrzony w stosy. Mogę
zaprosić cię na kolację, Mordimer?
Czemu nie? odrzekłem. Nie ma to jak szklaneczka wina w gronie przyjaciół.
Patrzyłem na bijące pod niebo płomienie i snop szarego dymu, wsłuchiwałem się we
wrzaski rozentuzjazmowanego tłumu i myślałem o pytaniu Thuffela. Owszem, rozważałem
przez chwilę myśl, by upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. A Krupper zapłaciłby z
radością, zwłaszcza że nie był takim skąpcem, jak świętej pamięci Rakshilel. Ale, widzicie, w
mojej pracy nie pieniądze są najważniejsze, lecz świadomość, że służy się Dobru i Prawu.
Czyż nie?
Choćby były grzechy wasze jako szkarłat, jak śnieg wybieleją.
Proroctwo Izajasza
Szkarłat i śnieg
Wjechaliśmy na rynek miasteczka w trzy konie. Równiutkim stępem, pysk przy pysku. Po
prawej ręce miałem Kostucha, któremu twarz zasłaniał obszerny kaptur. Bynajmniej nie z
uwagi na delikatny żołądek bliznich. Co to, to nie, moi drodzy. Kostuch jest dumny ze swojej
twarzy, a i ja uznaję, że czasem przydaje się, kiedy ktoś na nią spojrzy. Teraz jednak
sakramencko wiało, a w dodatku zacinał ostry, lodowaty deszczyk. Jak na wrzesień było
wyjątkowo paskudnie, a nasze konie miały całe nogi i brzuchy utytłane w błocie. Po mojej
lewej ręce, na potężnym gniadoszu, jechali blizniacy. Czasami śmiano się z tego, iż jeden
wielki koń dzwiga dwóch małych ludków, ale ten śmiech milkł zazwyczaj, kiedy żartownisie
mieli okazję zobaczyć twarz Kostucha. Albo gdy ujrzeli niewielkie kusze, które blizniacy
zawsze nosili pod obszernymi pelerynami. W dodatku naładowane, co powodowało pewną
nerwowość, w chwilach kiedy jechali za moimi plecami i potykał im się koń. Z tych kusz nie
ustrzelilibyście rycerza w płytowej zbroi z odległości dwustu stóp. Ale z pięćdziesięciu, grot
przebijał grubą, drewnianą deskę. A to najzupełniej wystarczało.
Tak więc wjechaliśmy stępa do tego zapomnianego przez Boga i ludzi miasteczka w
nadziei, że znajdziemy w miarę przyzwoitą gospodę. Blizniacy mieli ochotę jeszcze na małe
co nieco, ale w tym miejscu mogli się najwyżej dorobić brzydkiej choroby albo parchów.
Mnie przede wszystkim zależało na koniach. %7ływię głęboki szacunek dla stworzeń, które
zmuszone są dzwigać nas na grzbietach, i uważam, że powinnością każdego jezdzca jest
dbanie o wierzchowca. Kiedy miałem szesnaście lat, zabiłem człowieka, który znęcał się nad
koniem. Teraz nie jestem aż tak pochopny, bo z wiekiem złagodniałem, ale sentyment jednak
pozostał.
Tym razem nie dane nam było rozejrzeć się za gospodą. Pierwsze co zobaczyliśmy, to
tłum. Pierwsze co usłyszeliśmy, to wrzask. Pierwsze co poczuliśmy, to smród
nasmołowanych szczap. Na przeciwległym końcu rynku zebrała się tłuszcza, w środku której
widziałem jakąś postać w białej koszuli. Wszyscy popychali ją, spluwali na nią, okładali
kułakami. Opodal stało trzech żołnierzy z miejskiej straży. Glewie oparli o ścianę i
dowcipkując, popijali piwo z dzbana. Tego, że dowcipkowali, rzecz jasna, nie słyszałem, bo
hałas był zbyt duży, ale poznałem po ich roześmianych twarzach. Choć w tym wypadku
wypadałoby raczej powiedzieć: roześmianych mordach. Wszyscy przypominali dobrze
spasione świnie o tępych pyskach, a fakt, że na głowie mieli skórzane hełmy, o dziwo, tylko
pogłębiał to wrażenie.
Na samym środku ryneczku stał dwumetrowy, osmolony i przeżarty rdzą pal, a wokół
niego ustawiono stos nasmołowanych szczap. Bardzo niefachowo ustawiono, jakby ktoś się
mnie pytał. Po zapaleniu tego stosu grzesznik zaczadzieje w parę chwil i nie zazna łaski
oczyszczającego bólu. A przecież tylko ból może dać mu szansę na wkroczenie, w dalekiej
przyszłości rzecz jasna, do Królestwa Niebieskiego. Niemniej fakt, że słup był metalowy,
świadczył o tym, iż podobne igraszki już się w miasteczku odbywały i środek rynku był
miejscem do odgrywania pięknego teatrum ku uciesze serc miejscowej gawiedzi.
Strażnicy zobaczyli nas, ale nim zdołali się zorientować, już wjechaliśmy w tłum. Ktoś
wrzasnął, kogoś Kostuch kopnął podkutym butem, ktoś inny wylądował twarzą w błotnistej
kałuży.
Stać! ryknąłem na cały głos. W imię Zwiętego Officjum!
Nie powiem, żeby tłum umilkł od razu i aby otoczyła nas nabożna cisza. Tłum jest tylko
tłumem, i dość długo trwa, zanim ktokolwiek zdoła nad nim zapanować. Ale mój głos był na
tyle donośny, a my na koniach i pod bronią wyglądaliśmy na tyle groznie, że w końcu tłum
odszedł od nas jak fala odpływu.
Kto tu jest przy władzy? spytałem.
Już niezbyt głośno, bo nie ja mam zdzierać gardło, tylko oni mają w pokorze słuchać.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]