[ Pobierz całość w formacie PDF ]
powodzenia albo też będzie kosztował zbyt wiele ofiar, zdecydował się uderzyć na białych
od strony morza, skąd nie mieli żadnej osłony.
W ciągu kilku minut wszystkie rzeczy złożone na ziemi znalazły się z powrotem na barce.
Brent dał rozkaz przecięcia lin, którymi barka umocowana była do drzewa. Pierwsze kanoe
były już w zasięgu strzału pistoletowego, ale na razie tak biali jak tubylcy nie rozpoczynali
ognia.
Gdy rozkaz Brenta został wykonany, White kazał postawić żagle, by schwycić słaby
wiatr, dolatujący przez południowy brzeg zatoki. Ale stępka barki zazgrzytała tylko
po piasku.
Usiedliśmy na dobre z całym spokojem stwierdził White nie zwracając uwagi
na pierwszą salwę, która zresztą padła dość daleko od celu. Aowcy głów strzelali pospiesznie
i nie mierzyli dokładnie: po pierwsze strzelali z rozchybotanych łodzi, po drugie ponosiła ich
wściekłość, że zdobycz gotowa im umknąć.
To nie da się zepchnąć barki? spytał Brent.
Bez przypływu nie ruszymy się, a przypływ będzie aż o północy.
Brent rzucił okiem na zegarek: było wpół do piątej, czyli należało wytrzymać atak co
najmniej sześć godzin. Sytuacja przedstawiała się beznadziejnie.
%7łagle precz! Strzelać salwami, potem wszyscy do okopu! Kryć się za barką!
spokojnie wydawał rozkazy.
Nieregularna salwa, jaka nastąpiła natychmiast po jego słowach, zmusiła tubylców
do cofnięcia się za linię strzału. Nie wycofali się jednak zupełnie, nie pozostali także dłużni
odpowiedzi: następne ich strzały zraniły dwóch ludzi. Teraz połowa kanoe ruszyła naprzód,
objeżdżając Tanah wielkim łukiem.
Tubylcy postanowili wziąć łódz w dwa ognie. Zanim jeszcze zdążyli wykonać ten
manewr, komando Brenta bez dalszych już strat dotarło do okopu i natychmiast zaczęło go
pogłębiać.
Harry nie oglądając się na to, że pierwsza lepsza kula może wyprawić go do nieba
naprawdę jak biblijnego Eliasza na wozie ognistym , ciągnął za sobą skrzynkę z granatami.
Znalazłszy się w okopie, uszczęśliwiony zaczął je rozdawać kolegom na czarną godzinę
jak powiadał. Ale lwią część granatów zachował jednak dla siebie.
Brent rozejrzawszy się po okopie spochmurniał nie miał wielkiej wartości jako pozycja
obronna w ataku od strony morza. Tworzył on półkole, którego średnicą była rzeczułka, ta
jednak nie stanowiła wcale przeszkody dla nieprzyjaciół atakujących przy pomocy czółen.
Tyle tylko, że leżała w niej unieruchomiona barka, która pozornie tylko osłaniała ludzi
w okopie. O ile tubylcy zechcą zdobyć barkę a bez znacznych ofiar w ludziach, komando
nie zdoła jej obronić to z stosunkowo wysoko położonej nad ziemią łodzi będą mieli
świetną pozycję do obstrzału kryjących się w okopie ludzi. Bronić się na barce też nie było
celu, ponieważ burty łodzi nie stanowiły osłony przed pociskami z nowoczesnej broni.
Tak zle, tak jeszcze gorzej... Zupełnie jak w tej bajce... warknął Harry,
zorientowawszy się na równi z pułkownikiem we wszystkich fatalnych stronach ich obecnej
sytuacji.
Palisada kryła ich dobrze od strony lasu, ale od tamtej strony nikt przecież nie atakował.
Nonsensem byłoby także przebiec poza palisadą i odgrodzić się nią od tubylców przecież
tubylcy mogą wylądować na dowolnie obranym miejscu i zaatakować ich od tyłu, gdzie już
nie będzie żadnej osłony.
Tymczasem łowcy głów przerwali na chwilę działania zaczepne; otoczywszy pozycję
białych szerokim kręgiem czółen poza zasięgiem strzałów, otwierali ogień tylko od czasu
do czasu, gdy wydało im się, że jakiś cel ukazał się nad okopem. Załoga Tanah nie
odpowiadała na strzały ponieważ nie dałoby to żadnych rezultatów. Woleli oszczędzać
ładunków na ten moment, gdy cel znajdzie się bliżej.
To cwaniaki! szepnął Harry do pułkownika w chwili, gdy spoza niewielkiego
pagórka usypanej przed okopem ziemi oglądali nieprzyjacielskie pozycje. Czekają aż się
ściemni.
Brent skinął głową. Z rozpaczą patrzył, że cała jego tak dotąd pomyślnie przebiegająca
impreza wali się w gruzy, lecz mimo to zachował kamienny spokój. Gorączkowo tylko szukał
w myśli sposobu, jak uniemożliwić dzikusom dostęp do łodzi, gdzie znajdują się rozmaite
nieodzowne rzeczy, które albo ulegną zniszczeniu w walce, albo staną się ofiarą grabieży...
Ale nic nie mógł wymyślić.
Czerwona tarcza słońca zapadała w morze dokładnie między obu cyplami. Przez chwilę
zawisła jeszcze naprzeciwko obozowiska. Brent rzuciwszy okiem w tę stronę nie mógł
otrząsnąć się z przykrych myśli: ilu z jego ludzi ujrzy nazajutrz zachód słońca?... O sobie nie
myślał, zdecydowany był zginąć raczej w walce, niż przeżyć klęskę swej wyprawy.
No tak, teraz się zacznie rzekł Harry bez cienia jakiegokolwiek sentymentalizmu.
Wziąwszy lornetę nocną próbował wśród szybko zapadającego zmierzchu zorientować
się, co robi nieprzyjaciel. Widział tylko część kanoe, resztę zasłaniała barka. Czółna
widocznie stały w miejscu, zachowując stale tę samą od białych odległość. Ale był
przekonany, że inne, niewidoczne kanoe nie marnują czasu. Poprosiwszy o ciszę nastawił
bacznie uszu. Mimo iż tubylcy wiosłowali bardzo ostrożnie, słyszał jednak od czasu do czasu
pluśnięcie wiosła.
Idą! szepnął.
Na barkę? spytał skulony obok niego Dick Stanton.
A dokąd?
Trzeba im tam rzucić parę gruszek. To blisko, nawet przy tym marnym świetle łatwo
[ Pobierz całość w formacie PDF ]