[ Pobierz całość w formacie PDF ]

razie nie dotarły do mnie żadne ludzkie głosy.
Po chwili wypłynąłem i z trudem wspiąłem się na tratwę. Gdy strząsałem z siebie szelki
aparatu nurkowego, coś z brzękiem upadło na deski. Przestraszony, że ktoś mógłby to
usłyszeć, rozejrzałem się wokół, zanim pochyliłem się, by podnieść rzecz, która narobiła
takiego hałasu. Była to złota rzezba z pieczary  mała statuetka dziewczyny Majów, którą
odlał Vivero. Wepchnąłem ją za pas i ponownie wytężyłem słuch, ale wokół panowała cisza.
Popłynąłem do brzegu, w stronę prowizorycznej przystani, zrobionej przez
Rudetsky'ego, i ciężkim krokiem wszedłem po stopniach wyciętych w stromym obrzeżu
cenote. Na szczycie przystanąłem osłupiały ze zdziwienia. Obóz był kompletnie zniszczony,
większość baraków zniknęła zupełnie, pozostały jedynie fundamenty. Cały obszar pokrywała
plątanina gałęzi, a nawet poprzewracanych drzew, które Bóg wie, skąd się wzięły. I nie było
widać żywej duszy.
Spojrzałem w stronę baraku, który uczyniliśmy naszą twierdzą, i zobaczyłem, że został
zmiażdżony pod ciężarem dużego drzewa, sterczącego absurdalnie korzeniami w niebo. Gdy
ruszyłem w jego kierunku, moim krokom towarzyszył suchy trzask deptanych gałęzi.
Podszedłem bliżej i na moment znieruchomiałem ze strachu, gdy jakiś jasnopióry ptak
wyfrunął z rumowiska.
Pokręciłem się chwilę wokół, wreszcie wszedłem do środka, z trudem przełażąc przez
gałęzie tak grube, jak moje ciało. Gdzieś wśród tych zgliszczy znajdowały się zapasowe butle
181
do akwalungu, potrzebne do wydostania Katherine na powierzchnię.
I gdzieś tutaj musiał być Fallon!
Znalazłem dwie skrzyżowane maczety leżące tak, jak gdyby ktoś je ułożył do tańca z
szablami. Jedną z nich zacząłem wycinać mniejsze gałęzie w pobliżu miejsca, gdzie
spodziewałem się znalezć Fallona. Po dziesięciu minutach pracy ujrzałem dłoń i wyrzucone w
przedśmiertnym geście ramię, a kilka następnych cięć odsłoniło umazaną krwią twarz Smitha.
Ponownie spróbowałem nieco dalej, wzdłuż linii, gdzie stała kiedyś ściana. Tym razem
znalazłem go.
Leżał przyciśnięty do ziemi konarem, który go przypuszczalnie przewrócił. Kiedy
dotknąłem jego ramienia, ze zdumieniem odkryłem, że był jeszcze ciepły. Szybko chwyciłem
za nadgarstek i sprawdziłem puls. Wyczułem słabe tętno. Fallon żył! Nie zginął ani z ręki
Gatta, ani nie pokonał go jego wewnętrzny wróg. To było wprost nieprawdopodobne, ale żył
pomimo okrucieństwa sił natury, które cisnęły olbrzymie drzewo na barak.
Zamachnąłem się maczetą i przystąpiłem do uwalniania go, co nie było nawet trudne,
bo leżał w kącie utworzonym przez podłogę i ścianę. To położenie w pewnym stopniu
uchroniło go przed bezpośrednim uderzeniem. Już wkrótce udało mi się go wyciągnąć i
ułożyć wygodniej w ocienionym miejscu. Był wciąż jeszcze nieprzytomny, ale po chwili jego
twarz odzyskała naturalny kolor. Na pierwszy rzut oka nie stwierdziłem u niego żadnych
obrażeń, poza ciemnym siniakiem z boku głowy. Pomyślałem więc, że wkrótce sam odzyska
przytomność, i zająłem się pilniejszymi sprawami.
Części kompresora były ukryte w dziurze obok baraku i przysypane ziemią, lecz cały
ten teren pokrywała teraz plątanina gałęzi i innych szczątków, w tym całych pni. Przez
moment zastanowiło mnie, skąd się tu wzięły, i spojrzałem poprzez cenote na zbocze
wznoszącego się za nią wzgórza. To, co zobaczyłem, dosłownie zaparło mi dech w piersi.
Wzgórze zostało kompletnie odarte z roślinności, jak gdyby brygada Rudetsky'ego pracowała
na nim z piłami mechanicznymi i miotaczami ognia.
Przeszła tędy wichura, potężna wichura, która powyrywała płytko zakorzenione drzewa,
a potem zmiotła je na obóz. Odwróciłem się, by znowu spojrzeć na barak, i zrozumiałem, że
drzewo, którego korzenie tak absurdalnie sterczały w górze, podmuch huraganu cisnął ze
zbocza jak jakąś dziwaczną włócznię. Dlatego też w jakimkolwiek kierunku popatrzyłem,
cały obszar obozu był rumowiskiem poplątanych ze sobą drzew i liści.
Zbocze wzgórza, odarte teraz do czysta, odsłoniło nagą skałę, przykrytą wcześniej
cienką warstwą ziemi. Na szczycie grzbietu, pod niebem, wznosiła się dumnie świątynia Yum
Chaca, która zapewne tak właśnie wyglądała, gdy Vivero ujrzał ją po raz pierwszy. Cofnąłem
się nieco, by móc objąć wzrokiem cały grzbiet. Spojrzałem poza zrujnowany barak i
odczułem przejmujący lęk.
Na zboczu widniał bowiem wypisany płonącym złotem znak Vivera. Nie należę do
ludzi religijnych, ale to, co zobaczyłem, wywarło na mnie tak wielkie wrażenie, że ugięły się
pode mną nogi, padłem na kolana i poczułem napływające do oczu łzy. Jakiś sceptyk łatwo by
to wytłumaczył grą świateł, porównując do kilku sławnych, dobrze znanych naturalnych
formacji skalnych w innych częściach świata, które dają podobne efekty. Lecz ten potencjalny
sceptyk nie przeszedł przez to wszystko, co ja przeżyłem w ciągu tego dnia.
Zachodzące słońce, kapryśnie przeświecające przez pędzone wiatrem chmury, rzucało
bladożółte światło na grzbiet góry wraz z gigantycznym wizerunkiem Chrystusa
Ukrzyżowanego. Mogła to być gra światła i cieni, ale była niezaprzeczalnie realna  tak
rzeczywista, jakby wyryta przez artystę rzezbiarza. Na ramionach rozciągniętych w poprzek
wzgórza widoczny był każdy umęczony mięsień, a główki gwozdzi w dłoniach rzucały [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • helpmilo.pev.pl
  •