[ Pobierz całość w formacie PDF ]
Ugryzł kawałek placuszka.
O rany! Ależ to dobre. Przecież nie musiałem. I tak pla-
nowałem coś zjeść, więc zamiast jechać tak daleko...
No dobrze, ale za sto dolarów?
S
R
-Blalock podbił stawkę do pięćdziesięciu pięciu. Nie
chciało mi się przeciągać tej gry.
Nie miała wątpliwości, że Kell jest świetnym graczem.
Lecz Egbert? Nigdy nie podejrzewała, że byłby skłonny
rywalizować o nią. Ale w końcu był mężczyzną. Dla
niektórych to sposób na przeżycie, pozostałość z epoki
kamienia, kiedy wygrywał ten, który miał większą ma-
czugę.
Gdzie nauczyłaś się tak świetnie gotować? - Kell spró-
bował placka czekoladowego i rozmarzony przymknął
oczy. - Nie mów, że uczą piec takie ciasta w szkole pie-
lęgniarskiej.
Miałam zajęcia z zasad żywienia, ale wcześniej po-
magałam w kawiarni. Kobiety, które tam pracowały, pie-
kły pyszne rzeczy. A jak było z tobą?
Chcesz wiedzieć, gdzie nauczyłem się gotować? -Kell
posłał jej przekorny uśmiech. Nagle uświadomiła sobie,
że w ogóle nie czuje zmęczenia.
Faylene powiedziała, że grałeś w baseball. W jakiej
grasz drużynie? Mogłam o nich słyszeć?
Grałem. To już przeszłość. W drużynie z Houston. Dla-
czego pytasz? Jesteś kibicem?
Nie. Nigdy nie zajmowałam się sportem. Nie miałam na
to czasu. Ale jak to się zaczęło? Czy nie odszedłeś za
wcześnie? Teraz masz pewnie sklep z artykułami spor-
towymi? - Daisy uznała, że dopóki będą rozmawiać, ła-
twiej jej przyjdzie zachować dystans.
Mówili o sporcie, dorastaniu w małym miasteczku,
S
R
a potem o dokonywaniu życiowych wyborów, między
innymi o tym, czy lepiej samemu wybrać sobie zawód,
czy raczej pozwolić, aby ktoś podjął decyzję za nas. Kie-
dy doszli do deseru i Daisy podała mu porcję czekola-
dowo-rumowego placka z wiórkami kokosowymi i wło-
skimi orzechami, czuła się tak wspaniale, że zupełnie już
zapomniała o swoim wcześniejszym rozgoryczeniu.
Opowiadała mu właśnie o jednej ze swych pacjentek,
która w czasie drugiej wojny światowej służyła w Straży
Przybrzeżnej, kiedy zauważyła, że Kell wypatruje czegoś
na brzegu rzeki. Słońce już zaszło, wieczorna zorza kła-
dła lawendowe cienie na omszałych cmentarnych na-
grobkach.
Daisy obejrzała się, ale niczego nie dostrzegła. Kell na-
gle wstał i ruszył w stronę rzeki.
Kell? O co chodzi? - po chwili wahania Daisy pobiegła
za nim. Ojej, żeby to tylko nie było dziecko! Ale prze-
cież usłyszeliby plusk wody. - Kell?
Mam cię! - Schylił się i zaraz zawrócił, trzymając w obu
dłoniach coś okrągłego i ciemnego.
-%7łółw?
-Obserwowałem go już od dłuższego czasu. Nie wiem
zbyt wiele o tych stworzeniach, ale ten sprawiał wrażenie
zagubionego. Bez przerwy na coś wpadał.
Pózniej Daisy uświadomiła sobie, że to właśnie wtedy
się w nim zakochała. Wszystko przez małego żółtob-
rzu-chego żółwia. Kell dobrowolnie poświęcił cały wie-
czór,
S
R
żeby pomóc temu biedactwu. Zastanawiała się, czy
Eg-bert też by tak postąpił. Czy w ogóle zauważyłby tę
maleńką ślepą istotę?
Upłynęły niemal trzy godziny, nim ruszyli w drogę po-
wrotną do Muddy Landing. Zółtobrzuchego żółwia z
infekcją oczu i poważnymi objawami niedożywienia
zostawili w domu emerytowanego weterynarza z Eliza-
beth City.
-Miło jest robić takie rzeczy, prawda? - powiedział Kell,
gdy skręcali na autostradę numer 34 przy Bellcross.
Daisy przytaknęła. Ogarniała ją przemożna senność.
-Całe szczęście, że znasz tego weterynarza. Mówił, że
opiekowałaś się zwierzętami domowymi jego klientów.
Daisy znów przytaknęła.
-Jest ci zimno? - Kell włączył ogrzewanie.
Owiał ją strumień ciepłego powietrza. Po zachodzie
słońca zawsze gwałtownie spadała temperatura.
Jechał szybko, zapewne powyżej dozwolonej prędkości,
ale Daisy było tak dobrze, że nie miała ochoty składać
zażaleń. Tym bardziej że Kell włączył muzykę, która
teraz kołysała ją do snu. Poddała się i przymknęła oczy.
Kiedy się ocknęła, Kell wynosił ją na rękach z samocho-
du. Natychmiast oprzytomniała i zaczęła protestować.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]