[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ich napisać.
Stracone na zawsze zwrotki o prawdzie, buncie i krzywdzie. O miłości, pięknie i krwi. O winie. O
strasznej winie niezawinionej. O tym, jak jeden drobny błąd rozwala na kawałki całe życie. O
oszustwie i smutku, i odkupieniu.
Wiwisekcja serca.
Patrzył na nie, obracając tomiki w palcach, ostrożnie i z niedowierzaniem, jakby były okruchami
odległych gwiazd, gotowymi w każdej chwili rozsypać się w pył. A każda okładka, jak stemplem,
naznaczona była nazwiskiem. Jego nazwiskiem.
Zmusił się, żeby na nie spojrzeć, odczytać litera po literze.
Wojciech Zwoliński.
Tak się nazywam.
Zwoliński. To ja. Moje nazwisko.
I nagle zimne jezioro amnezji rozlało się, wystrzeliło fontanną w górę, spadło deszczem, a potem
wsiąkło. Wiedział już. Wiedział wszystko. Wróciły wspomnienia, słowa, myśli i czyny. Przeszłość
stanęła otworem, szeroka jak brama.
Pamiętał doskonale, kim był, czego pragnął, co zrobił.
- Boże! - szepnął. - A więc to dlatego...
Ale wiedza nie przyniosła ulgi. Wszystko, co stanęło mu przed oczami, było ciężkie jak głaz.
Tamta noc, skok przez okno, ucieczka, koła pociągu. Przeszłość. Prawda, która miała wyzwolić, a
przywaliła go brzemieniem zimnym i ostatecznym niby nagrobna płyta.
Podniósł wzrok, bo pokój spowił naraz dziwny cień.
To mgła długimi mackami sięgnęła do środka. Wdzierała się przez okna, szpary pod drzwiami,
sączyła z sufitu. W okamgnieniu wszystko zalała gęsta, mleczna biel. Zatopiła sprzęty, łóżko, walizkę.
Przerażony Nataniel próbował podnieść się z kolan, ale nie mógł złapać równowagi w świecie
pożartym przez mgłę. Nie dostrzegał własnego ciała, jakby nagle oślepł lub zmienił się w ducha.
Krzyknął z przestrachu. Jego głos zabrzmiał słabo, stłumiony przez opar.
Przewrócił się na podłogę, niewidzialnymi palcami macał szorstkie deski. Były tu, czuł wyraznie
chropawość starego drewna.
Czas Mgieł - usłyszał w głowie szept. - Nie bój się. Otwórz umysł, poddaj się uczuciom. Walcz.
Musisz walczyć, bracie.
Aatwo powiedzieć. Z czym? Z mgłą? Nicością? Bo właśnie to otwierało się teraz przed jego
przerażonymi, widmowymi oczami. Pustka nicości.
Walcz! - twardo nakazał glos. - Wstań i walcz. Natychmiast.
Usłuchał, bo był zbyt wystraszony, żeby oponować. Upadł kilka razy, ale w końcu zdołał utrzymać
się na nogach. Kolana mu się trzęsły, wyciągnięte ręce rozpaczliwie chwytały pustkę.
Idz. Ruszaj przed siebie. Nie bój się. Strach zabija. Idz!
To był twardy, rozkazujący ton. Zmuszał do posłuchu. Natanielowi zrobiło się mdło z przerażenia,
ale przesunął nogę, szurając podeszwą o deski podłogi. Zakręciło mu się w głowie. Straszny biały
świat bez początku i końca, bez punktów odniesienia ogarniał go, dławił, przyprawiał o szaleństwo.
Mimo to znów poważył się postawić krok. I jeszcze jeden. I następny. Obawiał się, że wyciągnięte
rozpaczliwie ręce uderzą w jakąś przeszkodę, nogi zaplączą się w utopione we mgle krzesło czy
porzuconą walizkę, ale szedł, nie napotykając żadnych barier. Właściwie bardziej pełzł, niż kroczył,
dygocząc z lęku, wsłuchany w przerażone stukanie własnego serca, w oddech ze świstem
wydobywający się z płuc. Próbował opanować zawroty głowy, nie patrzeć w dół, gdzie powinny być
nogi, żeby nie stracić równowagi. Brnął przez biel w pustkę, nie wiedząc, dokąd mógłby dojść.
Wydawało mu się, że minęła wieczność, nim opar zaczął rzednąć. Rozpoznawał jakieś zamazane
kształty, cienie szarości majaczące we wszechobecnej bieli. Wieczności płynęły jedna za drugą,
zanim zdołał dostrzec tonące w mleku kolumnady pni. Był w lesie. Nie miał pojęcia, jak zdołał się
tam znalezć. Musiałby namacać drzwi, wyjść na werandę, pokonać schody, ominąć sąsiednie domki i
nie wpaść na gęsto rosnące drzewa, a nic takiego nie miało miejsca. Mgła zaczęła się rozwiewać, a
on po prostu stał w lesie.
Kolana mu się trzęsły, po plecach strugami płynął pot. Popatrzył na własne dygoczące jak w ataku
febry dłonie i odetchnął głęboko, z ulgą. Nawet nie przypuszczał, że tak cudownie mogą wyglądać.
Nie rozpoznawał okolicy. Sosny i zarośla wydawały mu się zupełnie obce. Na chropawej
czerwonej korze wciąż wisiały pasma bladego oparu.
Czy to koniec? - zdumiał się w duchu. Już wszystko? Tylko mgła, doznanie pustki i wspomnienia
gorzkie jak wymiociny?
Skurcz bólu napłynął z głębi trzewi niczym odpowiedz. Nataniel jęknął, zgiął się wpół. Za
pierwszą falą napłynęły następne, powalając go na kolana, zmuszając do krzyku. Przyciskał kurczowo
dłonie do brzucha, skręcając się z bólu, aż poczuł, że pod skórą coś drga i pulsuje.
Wrzód! - pomyślał nieprzytomnie. Tętniak, skręt kiszek, Boże, umieram! Znowu?
Skurcze nasilały się. Nataniel padł na bok, zwinął się z bólu. Kolana przyciskał kurczowo do
piersi, ręce zaciskał na brzuchu, jakby próbował wbić je we wnętrzności i wyrwać zródło udręki. Z
ust wydobywało się chrapliwe krakanie, przypominające chichot wrony. Dłonie szarpały materiał
koszuli, rwały guziki.
A skóra pod mostkiem napinała się, wybrzuszała, drgając. Zlizgające się, spocone palce wymacały
pod spodem spazmatyczne poruszenia.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]