[ Pobierz całość w formacie PDF ]

nie dotyczy. Pamiętajcie, \e Maciek i Gustlik są odpowiedzialni za wasze \ycie i
zdrowie. W razie jakiejś draki nie mo\emy liczyć na szybką pomoc. Zwłaszcza w taką
noc jak ta.
Dla podkreślenia mych słów rozległ się w oddali pierwszy grzmot nadchodzącej
burzy.
- Czemu pan mówi o nas, a nie o sobie? - zapytał Banderas.
- Bo zostaję.
- Tak po prostu?
- Tak po prostu - powtórzyłem.
- Szkoda gitary, ale te\ zostaję - oświadczył Banderas.
- Mo\e będzie jakaś okazja, \eby kogoś podtruć - Biały podniósł rękę przyłączając się
do kolegi.
- Trzej amigos zawsze razem! - zawołał Zet wskazują na siebie, Białego i Banderasa.
- Jak mo\na kogoś sprać w słusznej sprawie... - Bejsbol zakasał rękawy.
- Pan ma jakiś plan? - podpytywał mnie Mały. - Niewa\ne, te\ zostaję.
Po kolei zgłaszali się wszyscy obozowicze.
- Jeden za wszystkich, wszyscy za jednego - stwierdziła na koniec Czarna.
- To jaki mamy plan? - nie wytrzymał Maciek.
- U\yjemy indiańskiego podstępu... - mruknąłem.
W kącikach oczu Kobyłki zakręciły się łzy.
- Gdy przeje\d\aliśmy przez Berehy Górne, słyszałem odgłos silnika helikoptera -
powiedziałem ratownikom.
- Je\eli to był ten bogacz, który miał przelecieć się nad doliną Caryńskiego i słyszał
go pan koło przełęczy, a do Lutka dotarł ju\ tylko huk, to znaczy, \e grzmotnęli w
zbocze połoniny Caryńskiej od północnego zachodu - orzekł jeden z ratowników.
Zaoferowaliśmy swoją pomoc w poszukiwaniach, którą przyjęto chyba tylko przez
wzgląd na osobę zrozpaczonego Kobyłki. Pojechaliśmy za ratownikami do Berehów
Górnych. Tam przydzielono nas do grupy pana Jana, szefa bieszczadzkich ratowników.
Wspinaliśmy się najpierw idąc czerwonym szlakiem. Ratownicy tworzyli rząd z rzadka
122
rozświetlany promieniami latarek. Co chwila głośno sprawdzali obecność. Po
kilkudziesięciu minutach wchodzenia na połoninę skręciliśmy ze szlaku na północ. W
świetle rozbłysków burzy stwierdziłem, \e wyszliśmy z lasu na łąkę połoniny i szliśmy
wzdłu\ jej krawędzi. Nie mogliśmy wejść wy\ej ze względu na mo\liwość uderzenia w
jednego z nas pioruna.
Po dziesięciu minutach zostaliśmy rozstawieni w szereg liczący dziesięciu ludzi
idących w odległości dwudziestu metrów od siebie. Nawet w ciemnościach i w deszczu
wystarczało to do sprawdzenia sporego terenu połoniny. Druga grupa ratowników miała
sprawdzić okolice połoniny Wetlińskiej.
Nocny marsz po górze w czasie burzy i ulewnego deszczu nie był łatwy. Co chwila
potykałem się o kamienie, moje buty ześlizgiwały się po mokrych kępach traw. Po
godzinie wędrówki, gdy wydawało mi się, \e idziemy w kółko, rozległ się donośny
gwizd. Ratownicy i my natychmiast podbiegliśmy do nawołującego nas gwizdkiem
mę\czyzny.
W świetle latarek ujrzeliśmy szczerniały i kompletnie roztrzaskany wrak helikoptera
Mi-2. Po twarzy Alfreda spływały wielkie łzy, a przez szum deszczu dobiegało jego
łkanie. Przytuliłem chłopaka...
Maciek wyjął z plecaka szminki do maskowania twarzy. Posmarowaliśmy sobie
twarze i dłonie. Potem weszliśmy w krzaki. W tym czasie obozowicze pod wodzą
Gustlika pakowali nasz obóz.
W odległości kilkunastu metrów od obozu łysych zaczęliśmy czołgać się. Ich obóz
składał się z dziesięciu du\ych namiotów. Pośrodku obozowiska rozpalili du\e ognisko
i raczyli się piwem. Z przenośnego magnetofonu dobiegały naszych uszu rytmy
modnych przebojów. Planowaliśmy zrobić łobuzom dowcip i wło\yć do ognia kamienie
z rzeki; to stary indiański sposób na przestraszenie śpiącego przeciwnika.
- Nie uda nam się wło\yć tych kamieni do ogniska - szepnął Maciek.
Zimne kamienie wło\one w \ar pękały ze straszliwym hukiem przypominającym
odgłosy strzałów. Mieliśmy nadzieję, \e taka nocna przygoda zachęci ich do wyjazdu.
Niestety, łysi podpici nabrali animuszu.
- Idziemy na czerwonych! - krzyknął Brzytwa.
Jego towarzysze ochoczo zerwali się ze swych miejsc. Ktoś wyjął butelki ze szmatami
owiniętymi wokół szyjek.
- Chcą podpalić obóz Indian - przeraził się Maciek. - Przygotowali  koktajle
Mołotowa .
- Wracamy do naszych - pociągnąłem chłopaka za ramię.
Szybko wycofaliśmy się w miejsce, gdzie był nasz obóz. Gustlik poprowadził ju\
wszystkich do obozowiska Indian. Pobiegliśmy w tamtą stronę.
Przed tipi stał Dusza Sokoła, który coś tłumaczył Brzytwie i jego kolegom
uzbrojonym w kije basebolowe, siekiery i no\e. Obok stali nasi obozowicze.
- Coś ich mało - stwierdził Maciek mając na myśli towarzyszy Brzytwy.
- Wysłali drugą grupę, która zaatakuje od tyłu - powiedziałem.
Gdy dobiegliśmy do Duszy Sokoła, łysi trochę się zawahali patrząc na nasze mundury
i wymalowane twarze. Wtedy Brzytwa rozpoznał mnie.
- Kolo, ja ciebie znam! - zawołał do mnie.
- Ciekawe skąd? - zapytałem.
123
- Zabrałeś mi Czarną! - Brzytwa ruszył w moją stronę, a za nim dwóch opryszków.
Brzytwa miał kij, a jego koledzy po no\u. Najpierw zaatakował Brzytwa unosząc w
górę kij. Zablokowałem cios lewym przedramieniem i jednocześnie kopnąłem go w
prawo kolano. Gdy padał obok mnie, uderzyłem go jeszcze w splot słoneczny
eliminując na jakiś czas. No\ownicy ruszyli na mnie z dwóch stron. Gdy uchyliłem się
przed ciosem jednego z nich, drugi trafił mnie w bok na wysokości \eber. Zimne ostrze
przecięło bluzę i przeorało skórę. Zdą\yłem złapać jego dłoń i wykręcić ją ze stawów.
Bandyta ukląkł krzycząc. Aysy, który nie trafił mnie za pierwszym razem, ponownie
chciał mnie dosięgnąć. I tym razem wykonałem unik kopiąc go w krocze.
Reszta napastników runęła w moją stronę. Z obozu Indian wybiegli mę\czyzni i nasi
obozowicze pod wodzą Maćka i Gustlika. Gdy obie grupy znajdowały się w odległości
kilku metrów od siebie, nagle wokół wszystko pojaśniało. To namioty Indian płonęły
jak wielkie pochodnie. Z lasu rozległy się okrzyki triumfu podpalaczy.
śadne słowa pocieszenia nie mogły uśmierzyć bólu Alfreda.
- Nie czas na płacze - stwierdził pan Jan oświetlając wrak śmigłowca. - W środku nie
ma ciał. Chyba pasa\erowie tej maszyny mieli szczęście. Patrzcie, dwadzieścia metrów
stąd uderzyli podwoziem w zbocze. Pilotowi pewnie udało się jeszcze chwilę utrzymać
maszynę w powietrzu. W tym czasie wszyscy wyskoczyli. Są nawet ślady w miejscach,
gdzie skakali. Na koniec pilot posadził helikopter na zboczu i zdą\ył uciec, zanim
wszystko zaczęło się palić.
- Dokąd mogli uciec? - zapytałem.
Pan Jan porozumiał się z kolegami przez radio. Wyładowania atmosferyczne
skutecznie zakłócały transmisję.
- Patrzcie! W dolinie coś się pali! - krzyknął jeden z ratowników.
- Panie Tomaszu, musimy sprawdzić szczyt połoniny, bo rozbitkowie mogli tam
wejść. Wy poszukajcie ich ni\ej kierując się na ten po\ar - rozkazał mi pan Jan. - Jeśli
nic nie znajdziemy, pójdziemy za wami. To więcej ni\ pewne, \e pilot i jego
pasa\erowie pójdą w stronę tych ogni. Nasi koledzy schodzą z Wetlińskiej i będą
sprawdzać las idąc od dołu.
- Burza zaraz ugasi po\ar - powiedziałem.
- Mo\e nawet nie dojść do doliny zatrzymując się nad połoniną - rzucił jeden z
ratowników.
Rozstaliśmy się z grupą obiecując, \e będziemy uwa\ać na siebie. Maszerowaliśmy w
dół. Kobyłka szedł jak automat. Nie rozglądał się na boki, więc musiałem pracować za
niego i mieć oczy naokoło głowy. Doszliśmy do granicy lasu i wtedy zauwa\yłem na
ście\ce słaby odcisk damskiego buta. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • helpmilo.pev.pl
  •