[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zanim odbijemy od brzegu. To już postanowione.
Zacisnął zęby, ale nic nie powiedział. Odezwał się dopiero wtedy, gdy siedzieli już w
siodłach.
- Chciałbym się jeszcze rozejrzeć, czy nie nadciąga jakiś patrol. Stąd dalej można
sięgnąć wzrokiem niż w lesie.
- Czy mam tutaj na ciebie zaczekać?
- Nie. Dogonię cię bez trudu. Trzymaj się tylko szlaku biegnącego wzdłuż rzeki. Po
lewej będziesz miała skały, a po prawej wodę. W pewnym miejscu przegrodzi ci drogę
niewielki strumień. Tam na mnie zaczekaj. Oczywiście, powinienem dołączyć do ciebie dużo
wcześniej.
Kiwnęła głową i ruszyła. Gnębiły ją wyrzuty sumienia. W pobliżu miejsca, gdzie mieli
wejść na pokład łodzi, leżała wioska, wiedziała to od Daveya. Z pewnością znajdzie tam
kogoś, kto za odpowiednią opłatą podejmie się zanieść wiadomość na zamek.
Obiecała i musi dotrzymać słowa.
ROZDZIAA OSIEMNASTY
Niewiele już brakowało do rozwiązania supła.
Dzień się kończył. Słoneczna tarcza skryła się za horyzontem, jakby ściągana w dół
swoim własnym ciężarem. Od ścian i kątów świątyni zaczynały się rozpełzać cienie. Agravar
nie ustawał w próbach odzyskania wolności.
Czas naglił. Z każdą chwilą Rosamund coraz bardziej oddalała się od niego. Na
szczęście wiedział, że jechała w dół rzeki, gdyż sama mu to powiedziała. Znał więc drogę i
kierunek, na razie jednak zbędna to była wiedza, skoro nie mógł puścić się za nimi w pogoń.
Brakowało mu już cierpliwości, a właśnie cierpliwość była mu najbardziej potrzebna. Zagry-
zał wargi do krwi, byleby tylko nie poddać się pokusie szarpania więzów. Skutek tego byłby
wyłącznie taki, że węzeł na powrót by się zacisnął. Tymczasem pozostało mu już tylko
przesunąć przez obluzowaną pętlę jeden z końców sznura. Nie było to łatwe, ale też nie było
niemożliwe.
Usłyszał czyjeś kroki. Natychmiast znieruchomiał, uniósł głowę i zamienił się w
słuch. Szelest liści z każdą chwilą stawał się wyrazniejszy. Ktokolwiek nadchodził, nie
skradał się, tylko szedł śmiało.
- Lucien? - rzucił w półmrok Agravar, lecz odpowiedziała mu cisza, zakłócana jedynie
owymi niespiesznymi krokami.
- Kto tam? - spytał znowu, choć czuł, że i tym razem nic otrzyma odpowiedzi.
Z ciemności wyłonił się Davey. Na jego wargach błąkał się uśmiech. W ręku trzymał
nóż, taki, jakiego się używa do sprawiania ubitej zwierzyny.
Agravar zrozumiał wszystko w jednej chwili. Musiał natychmiast oswobodzić ręce,
inaczej zginie. Już nie krył się ze swoimi próbami uwolnienia się z pęt.
- Próżny wysiłek - rzekł Davey, nie podnosząc głosu.
- Moich więzów nie uda ci się rozwiązać.
Jeszcze zobaczymy, ty zadufany w sobie mały łajdaku, pomyślał Agravar, po czym
spytał, chcąc zyskać na czasie:
- Czy Rosamund wie, że tu jesteś?
- Rosamund nie ma pojęcia, co jest dla niej najlepsze - padła odpowiedz.
- Nie będzie zachwycona tym dowodem nieposłuszeństwa.
- Obaj jesteśmy rycerzami, a więc ludzmi światowymi. Człowiek światowy wie, co
powinien uczynić.
- Słyszałem, że jesteś synem drobnego dzierżawcy. Od kiedy to synowie drobnych
dzierżawców ziemskich są ludzmi światowymi? - spytał, wiedząc, że drażni rycerza, który w
tej chwili okrążał go niczym drapieżnik ofiarę.
- Zmazę niskiego urodzenia można zetrzeć siłą woli. Liczy się charakter i zdolności,
nie zaś pochodzenie. Czyż nie mam racji?
W tej kwestii Agravar skłonny był się z nim zgodzić.
- Przyznaję, że ja również nie mogę pochwalić się dobrym urodzeniem, jeśli obaj
wiemy mniej więcej, co ten termin oznacza A zatem wybrałeś awanturnicze życie rycerza,
Davey. Stałeś się rycerzem, by bronić Rosamund i jej służyć. Czy jesteś w niej zakochany?
Był jeszcze młodzieniaszkiem, gdy jednak zmrużył oczy i zacisnął usta, przybyło mu
lat. Agravar pomyślał, że chyba popełnił błąd, traktując go do tej pory lekceważąco.
- Nie wiem, dlaczego moja pani darzy cię sympatią, wiem natomiast, że to może
okazać się dla niej zgubne. Do mnie, jej przyjaciela i obrońcy, należy zasłonić ją tarczą przed
wszystkim tym, co jej zagraża, a w czym ona nawet nie dostrzega grozby. - Powiedziawszy to
jednym tchem, podniósł sztylet.
- Darujmy sobie wszystkie te bzdury o rycerskiej służbie i zasłanianiu tarczą. To nie
dla Rosamund chcesz popełnić teraz morderstwo, tylko dla siebie. Twoją ręką kieruje egoizm,
Davey. Pragniesz jej, ona zaś pragnie mnie.
Cios był celny. Davey rzucił się do przodu, po czym nagle zatrzymał. Nie chciał
działać na zasadzie impulsu. Wszystko wszak przemyślał.
- To prawda, że jesteś cierniem w moim boku. Teraz zabieram ją do Italii lub, jeśli
taka będzie jej wola, do Francji.
- Tylko że ona wcale nie chce jechać z tobą. Chce zostać tutaj, o czym dobrze wiesz.
Pragnie pozostać ze mną w Anglii.
Davey wykrzywił szyderczo twarz.
- Zupełnie pomieszało ci się w głowie, wikingu. Przypominam zatem, że nie możesz
jej mieć, gdyż należy do Roberta. Wy, szlachetnie urodzeni głupcy, traktujecie zaręczyny,
jakby to był już ślub. Wynika z tego, że Rosamund nigdy nie będzie twoja.
Spokojnie, tylko spokojnie, upominał siebie Agravar.
- Jeżeli taka właśnie jest prawda, a chyba udało ci się utrafić w sedno, to Rosamund
również nie może być twoja, mój przyjacielu.
Davey wydał dziki okrzyk i znów podniósł dłoń ze sztyletem. Agravar czekał,
przesuwając rozstrzygnięcie na ostatnią chwilę. Pragnął mieć Daveya oszalałego z wście-
kłości, działającego pod wpływem emocji. I takim właśnie widział go w tej chwili - z
[ Pobierz całość w formacie PDF ]