[ Pobierz całość w formacie PDF ]
ręki , na nowej kartce papieru. Czyż nie?
- Na kartce cudacznego kształtu - dodał spokojnie ksiądz.
- Do diabła z kształtem - nie wytrzymał Flambeau. - Co to ma do rzeczy?
- Naliczyłem dwadzieścia trzy arkusiki z odciętymi rogami, a tylko dwadzieścia dwa
odcięte skrawki. Zatem jeden został zniszczony, prawdopodobnie ten, który odcięto z zapisa-
nej kartki. Czy to nic ci nie mówi?
Na twarzy Flambeau pojawił się błysk zrozumienia.
- Tam jeszcze coś było, jakieś inne słowa. Na przykład: Powiedzą wam, że zginąłem z
własnej ręki lub Nie wierzcie, że...
- Ciepło, ciepło - jak się mówi w dziecinnej zabawie. Ale odcięty koniuszek był mikro-
skopijny, nie zmieściłoby się tam nawet jedno słowo, a co dopiero sześć. Czy możesz wyo-
brazić sobie coś odrobinę tylko większego od przecinka, co wystarczyłoby usunąć, żeby zni-
weczyć dowód zbrodni?
- Nie mam pojęcia - powiedział po namyśle Flambeau.
- A co myślisz o cudzysłowie? - zapytał ksiądz i cisnął przed siebie cygaro, które
zakreśliło w ciemności ognisty łuk, jak spadająca gwiazda.
Flambeau zaniemówił. Brown zaś powiedział tonem człowieka, który po dygresji
powraca do spraw naprawdę ważnych:
- Leonard Quinton był poetą i pisał orientalną romancę o magii i hipnotyzmie. On...
W tej chwili otworzyły się drzwi i ukazał się doktor w kapeluszu na głowie. Wręczył
księdzu długą kopertę.
- Oto dokument, o który ksiądz prosił - powiedział. - Muszę iść do domu. Dobranoc.
- Dobranoc - odpowiedział ojciec Brown.
Doktor poszedł energicznym krokiem do furtki. Przez drzwi frontowe, które zostawił
lekko uchylone, przedostawało się trochę światła. Brown otwarł kopertę i czytał co następuje:
Drogi Ojcze - Vicisti Galileae! Przeklinam Twoją nadzwyczajną przenikliwość. Czy
możliwe, że jednak coś jest w waszych zabobonach?
Jestem człowiekiem, który od dzieciństwa wierzył w Naturę i wszelkie naturalne reakcje
i instynkty, czy uznane za moralne, czy nie. Na długo przedtem, nim zostałem lekarzem,
jeszcze gdy chodziłem do szkoły i gromadziłem myszy i pająki, wierzyłem, że nie ma na
świecie nic doskonalszego od zwierzęcia. Teraz wiara moja zachwiała się; ufałem Naturze,
ale okazuje się, że Natura może zdradzić człowieka. Czy może coś być w waszym zabobonie?
Chyba jestem chory.
Kochałem żonę Quintona. Cóż w tym złego? Natura mi to nakazała, a dzięki miłości
kręci się przecież świat. Myślałem też, całkiem serio, że będzie szczęśliwsza ze zrównoważo-
nym zwierzęciem, jakim jestem, niż z tym zadręczającym ją lunatykiem. Cóż w tym było złego?
Brałem pod uwagę tylko fakty, jak człowiek nauki. Byłaby szczęśliwsza.
Mój światopogląd zezwalał mi zabić Quintona, gdyż było to najlepszym wyjściem dla
wszystkich, z nim włącznie. Jako zwierzę o zdrowych instynktach nie miałem jednak ochoty
samemu popełniać samobójstwa. Postanowiłem więc, że nie zrobię nic, póki nie nadarzy się
okazja, dzięki której wyjdę z tego bez szwanku. Okazja ta nadeszła dzisiaj.
Byłem dziś w pracowni Quintona wszystkiego trzy razy. Gdy zajrzałem tam pierwszy
raz. Quinton powiedział mi o niesamowitej historii pod tytułem Klątwa świętego , nad którą
właśnie pracował: hinduski mag nakłania pułkownika angielskiego do samobójczej śmierci
myśląc o tym intensywnie. Poeta pokazał mi ostatnie strony pieśni, przeczytał nawet ostatni
fragment, który brzmiał mniej więcej tak Zdobywca Pendżabu, szkielet obciągnięty żółtą
skórÄ…, uniósÅ‚ siÄ™ z wysiÅ‚kiem na Å‚okciu i wydyszaÅ‚ w ucho bratanka: «GinÄ™ z wÅ‚asnej rÄ™ki, lecz
zamordowany» . Tak siÄ™ zÅ‚ożyÅ‚o - a taka szansa trafia siÄ™ raz na sto - że ten ostatni wiesz
został napisany na początku nowej strony. Wyszedłem stamtąd oszołomiony przerażającą
okazjÄ….
Spacerowaliśmy potem wokół domu i znów los dwukrotnie podsunął mi szansę. Ojciec
podejrzewał Hindusa, potem znalazł sztylet, którym pewnie Hindus by się posłużył. Skorzy-
stałem z okazji, wsunąłem sztylet do kieszeni, wróciłem do Quintona i dałem mu napój nasen-
ny. Nie chciał słyszeć o Atkinsonie, ale nakłoniłem go, aby zawołał i uspokoił go, potrzebo-
wałem wyraznego dowodu, że żył, gdy wychodziłem drugi raz z pracowni. Jestem zręczny i w
półtorej minuty byłem gotowy. Wyrzuciłem wszystkie zapisane przez Quintona kartki z wyją-
tkiem ostatniej do ognia, gdzie spłonęły doszczętnie. Potem zauważyłem cudzysłów, odciąłem
go i, żeby uczynić rzecz bardziej wiarygodną, odciąłem rożki pozostałych czystych kartek.
Opuściłem pracownię ze świadomością, że wyznanie Quintona o zamiarze popełnienia samo-
bójstwa jest na stole, podczas gdy on leży żywy, choć uśpiony, nieco dalej w oranżerii.
Ostatni akt był desperacki: Ojciec się zapewne domyśla. Udałem, że zobaczyłem Quin-
tona martwego i pospieszyłem do pracowni. Zatrzymałem Księdza podając kartkę papieru i
zabiłem Quintona w czasie, gdy Ksiądz czytał jego rzekome słowa. Po wypiciu nasennej
mikstury Quinton był półprzytomny. Włożyłem mu do ręki sztylet i pchnąłem w pierś. Kształt
noża był tak dziwaczny, że tylko chirurg mógł uderzyć pod odpowiednim kątem i trafić w
serce. Ciekaw jestem, czy Ksiądz to zauważył.
Kiedy już zabiłem, stało się coś niezwykłego. Natura mnie zdradziła. Poczułem się nie-
dobrze. Poczułem się tak, jakbym uczynił coś złego. Myślę, że mózg odmawia mi posłuszeń-
stwa. Czuję rozpaczliwą przyjemność na myśl, że powiedziałem drugiemu człowiekowi wszy-
stko, że nie zostanę z tym sam, gdy ożenię się i dzieci przyjdą na świat. Co dzieje się ze mną?
Szaleństwo... Czy mam wyrzuty sumienia, jakbym był bohaterem poematu Byrona! Nie mogę
więcej pisać.
James Erskine Harris
Ojciec Brown pieczołowicie złożył list i ukrył go w kieszeni na piersi akurat w chwili,
gdy u furtki zabrzmiał głos dzwonka, a mokre płaszcze nieprzemakalne kilku policjantów
zalśniły na ulicy.
Przełożyła Danuta Sękalska
[ Pobierz całość w formacie PDF ]