[ Pobierz całość w formacie PDF ]

szystych chwastów, bezbarwnych włochatych maków, zrobiona z nieważkiej tkanki maja-
ku i haszyszu. Nad całą dzielnicą unosi się leniwy i rozwiązły fluid grzechu i domy, skle-
py, ludzie wydają się niekiedy dreszczem na jej gorączkującym ciele, gęsią skórką na jej
febrycznych marzeniach. Nigdzie, jak tu, nie czujemy się tak zagrożeni możliwościami,
wstrząśnięci bliskością spełnienia, pobladli i bezwładni rozkosznym truchleniem ziszcze-
nia. Lecz na tym się też kończy.
Przekroczywszy pewien punkt napięcia, przypływ zatrzymuje się i cofa, atmosfera ga-
śnie i przekwita, możliwości więdną i rozpadają się w nicość, oszalałe szare maki ekscy-
tacji rozsypują się w popiół.
46
Będziemy wiecznie żałowali, żeśmy wtedy wyszli na chwilę z magazynu konfekcji po-
dejrzanej konduity. Nigdy nie trafimy już doń z powrotem. Będziemy błądzili od szyldu
do szyldu i mylili się setki razy. Zwiedzimy dziesiątki magazynów, trafimy do całkiem
podobnych, będziemy wędrowali przez szpalery książek, wertowali czasopisma i druki,
konferowali długo i zawile z panienkami o nadmiernym pigmencie i skażonej piękności,
które nie potrafią zrozumieć naszych życzeń.
Będziemy się wikłali w nieporozumieniach, aż cała nasza gorączka i podniecenie ulotni
się w niepotrzebnym wysiłku, w straconej na próżno gonitwie.
Nasze nadzieje były nieporozumieniem, dwuznaczny wygląd lokalu i służby- pozorem,
konfekcja była prawdziwą konfekcją, a subiekt nie miał żadnych ukrytych intencyj. Zwiat
kobiecy Ulicy Krokodylej odznacza się całkiem miernym zepsuciem, zagłuszonym gru-
bymi warstwami przesądów moralnych i banalnej pospolitości. W tym mieście taniego
materiału ludzkiego brak także wybujałości instynktu, brak niezwykłych i ciemnych na-
miętności.
Ulica Krokodyli była koncesją naszego miasta na rzecz nowoczesności i zepsucia
wielkomiejskiego. Widocznie nie stać nas było na nic innego jak na papierową imitację,
jak na fotomontaż złożony z wycinków zleżałych, zeszłorocznych gazet.
47
KARAKONY
Było to w okresie szarych dni, które nastąpiły po świetnej kolorowości genialnej epoki
mego ojca. Były to długie tygodnie depresji, ciężkie tygodnie bez niedziel i świąt, przy
zamkniętym niebie i w zubożałym krajobrazie. Ojca już wówczas nie było. Górne pokoje
wysprzątano i wynajęto pewnej telefonistce. Z całego ptasiego gospodarstwa pozostał
nam jedyny egzemplarz, wypchany kondor, stojący na półce w salonie. W chłodnym pół-
mroku zamkniętych firanek stał on tam, jak za życia, na jednej nodze, w pozie buddyj-
skiego mędrca, a gorzka jego, wyschła twarz ascety skamieniała w wyraz ostatecznej
obojętności i abnegacji. Oczy wypadły, a przez wypłakane, łzawe orbity sypały się troci-
ny. Tylko rogowate egipskie narośle na nagim potężnym dziobie i na łysej szyi, narośle i
gruzły spłowiałobłękitnej barwy nadawały tej starczej głowie coś dostojnie hieratycznego.
Pierzasty habit jego był już w wielu miejscach przeżarty przez mole i gubił miękkie,
szare pierze, które Adela raz w tygodniu wymiatała wraz z bezimiennym kurzem pokoju.
W wyłysiałych miejscach widać było workowe, grube płótno, z którego wyłaziły kłaki
konopne. Miałem ukryty żal do matki za łatwość, z jaką przeszła do porządku dziennego
nad stratą ojca. Nigdy go nie kochała - myślałem - a ponieważ ojciec nie był zakorzeniony
w sercu żadnej kobiety, przeto nie mógł też wróść w żadną realność i unosił się wiecznie
na peryferii życia, w półrealnych regionach, na krawędziach rzeczywistosci. Nawet na
uczciwą obywatelską śmierć nie zasłużył sobie - myślałem - wszystko u niego musiało,
być dziwaczne i wątpliwe. Postanowiłem w stosownej chwili zaskoczyć matkę otwartą
rozmową. Owego dnia (był ciężki dzień zimowy i od rana już sypał się miękki puch
zmierzchu) matka miała migrenę i leżała na sofie samotnie w salonie.
W tym rzadko odwiedzanym, paradnym pokoju panował od czasu zniknięcia ojca wzo-
rowy porządek, pielęgnowany woskiem i szczotkami przez Adelę. Meble przykryte były
pokrowcami; wszystkie sprzęty poddały się żelaznej dyscyplinie, jaką Adela roztoczyła
nad tym pokojem. Tylko pęk piór pawich, stojących w wazie na komodzie, nie dał się
utrzymać w ryzach. Był to element swawolny, niebezpieczny, o nieuchwytnej rewolucyj-
ności, jak rozhukana klasa gimnazjastek, pełna dewocji w oczy, a rozpustnej swawoli po-
za oczyma. Zwidrowały te oczy dzień cały i wierciły dziury w ścianach, mrugały, tłoczyły
się, trzepocąc rzęsami, z palcem przy ustach, jedne przez drugie, pełne chichotu i psoty.
Napełniały pokój świergotem i szeptem, rozsypywały się, jak motyle, dookoła wielora-
miennej lampy, uderzały tłumem barwnym w matowe, starcze dziurki od kluczy. Nawet w
obecności matki, leżącej z zawiązaną głową na sofie, nie mogły się powstrzymać, robiły
perskie oczko, dawały sobie znaki, mówiły niemym, kolorowym alfabetem, pełnym se-
kretnych znaczeń. Irytowało mnie to szydercze porozumienie, ta migotliwa zmowa poza
mymi plecami. Z kolanami
przyciśniętymi do sofy matki, badając dwoma palcami, jakby w zamyśleniu, delikatną
materię jej szlafroka, rzekłem niby mimochodem: - Chciałem cię już od dawna zapytać:
prawda, że to jest on? - I chociaż nie wskazałem nawet spojrzeniem na kondora, matka
odgadła od razu, zmieszała się bardzo i spuściła oczy. Dałem umyślnie upłynąć chwili,
żeby wykosztować jej zmieszanie, po czym z całym spokojem, opanowując wzbierający
gniew, spytałem: - Jaki sens mają w takim razie te wszystkie plotki i kłamstwa, które roz-
siewasz o ojcu?
48
Lecz jej rysy, które w pierwszej chwili rozpadły się były w panice, zaczęły się znowu [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • helpmilo.pev.pl
  •