[ Pobierz całość w formacie PDF ]

Zwolniła kroku, ale nie przystanęła. Jego elegancki wygląd zaskoczył ją. Miał na so-
bie granatowy, uszyty na miarę blezer z pasującą do niego koszulą w miętowe prążki i szeroki
jedwabny krawat. Przedstawiał się wręcz wytwornie, a jego krok wyrażał pewność siebie.
Ona już mu nie dowierzała.
- Między nami skończone - powiedziała.
- Skończone - zgodził się, wzruszając ramionami i zmieniając nogę, aby iść równo z
nią. - Więc znów się zacznie.
- Co się znów zacznie? - Popatrzyła na niego i pomyślała, że wydaje się teraz bardziej
otwarty, przystępny, więc i łatwiej go zranić. Jak gdyby wyszedłszy z tego apartamentu zdjął
jakiś ochronny pancerz, jakby zwierzę zmieniające skórę wychyliło się ze swej nory. Ona zaś
tu na dworze zachowywała dystans. Ich apartament sam się bronił i ją też osłaniał, lecz w
jasnym świetle dnia wolała nie ujawniać swych sekretów.
- Nic już nie rozumiem - rzekła i przyśpieszyła kroku.
Wziął ją pod ramię i poprowadził ku schodom wiodącym na peron metra. Zesztywnia-
ła na całym ciele, nie przywykła do takiej natarczywości: a to coś nowego, pomyślała. Paul
zatrzymał się w cieniu przejścia i dotknął jej policzka; Jeanne rozluzniła się. Wiedziała, że to
beznadziejne, ale nie mogła go tak po prostu zostawić.
- Nie ma tu nic do zrozumienia - rzekł Paul i zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć,
pocałował ją łagodnie w usta. Czuł jej ciepło i prawdziwość jej ciała: teraz była dla niego ko-
bietą, i to bardzo pociągającą. Dla niej był to pierwszy czuły uścisk, jaki mogła sobie u niego
przypomnieć. Ramię w ramię chodzili po peronie, co wyglądało, jakby młodziutka, naburmu-
szona siostrzenica i dobry wujek zwierzali się sobie z czegoś.
- Porzuciliśmy ten apartament - wyjaśnił Paul - a teraz spotykamy się po raz drugi, z
miłością i w ogóle.
Uśmiechnął się do niej, ale Jeanne potrząsnęła głową.
- Co w ogóle? - spytała.
Nim zdążył odpowiedzieć, podjechało metro i odruchowo do niego wsiedli, Paul ją
pociągnął za sobą i usadowił na pustym miejscu. Siedzieli teraz przy sobie jak kochankowie.
- Słuchaj - powiedział rad, że może już mówić o sobie i otrząsnąwszy się z rozpaczy. -
Mam czterdzieści pięć lat. Jestem wdowcem. Mam nieduży hotelik, dość parszywy, ale jesz-
cze nie dom noclegowy. Przeważnie żyłem tak sobie, na los szczęścia, ale wreszcie się ożeni-
łem. Moja żona popełniła samobójstwo...
Pociąg zatrzymał się ze zgrzytem. Tłum ruszył do drzwi, otwierając je z trzaskiem.
Paul i Jeanne spojrzeli na siebie i raptem wysiedli. Uświadomiła sobie, że wcale nie ma ocho-
ty słuchać o jego życiu, które wyglądało na smętne i nieco paskudne. Nie odzywając się zeszli
po betonowych stopniach w porządne, rozległe otoczenie Etoile, skąpane w blasku słońca.
- Co robimy? - spytała Jeanne.
- Powiedziałaś mi, że kochasz pewnego mężczyznę i chcesz z nim żyć. Ten, którego
kochasz, to ja. Więc będziemy żyli ze sobą. Będziemy szczęśliwi, nawet się pobierzemy, jeże-
li zechcesz...
- Nie - odparła zmęczona tą gadaniną. - Co teraz robimy?
- Teraz pójdziemy na drinka. Uczcimy to, zabawimy się.
Paul wierzył w to, co mówi, nie bardzo jednak wiedział, jak się zabawia po południu
młodą kobietę. Wprawdzie nie miało to większego znaczenia. Jeśli ona go kocha, to gdzie-
kolwiek się zatrzymają, będzie dobrze. Spodobał mu się pomysł, aby oficjalnie się do niej
zalecać. Potrzebna mu była i rozrywka, i okazja do przekonania jej, że to również potrafi.
- Co u diabła - mówił - nie jestem żaden nadzwyczajny zawodnik. Postrzelono mnie
na Kubie w 1948 roku i od tej pory mam prostatę jak pięść. Ale i tak niezły ze mnie jebaka,
mimo że nie mogę mieć dzieci.
Jeanne czuła się i zmieszana, i wciąż pociągało ją do niego wspomnienie ich romansu,
a zarazem odstręczał jakiś niejasny i rosnący niesmak. Czuła się jak obnażona w tym jasnym
zimowym słońcu.
- Poza tym - ciągnął szukając, co jeszcze mógłby jej opowiedzieć - jestem bez przy-
działu i bez przyjaciół. Gdybym cię nie spotkał, to chyba pierdziałbym tylko w jakiś twardy
stołek i zapuszczał sobie hemoroidy.
Skąd te jego ciągłe aluzje do odbytnicy? Złapał ją za mankiet płaszcza, przystanął i
zawrócił, aby zajrzeć do Salle Wagram, gdzie zwykle była tancbuda, a czasem jakieś mniej
ważne mecze bokserskie. Dobiegły ich dzwięki orkiestry, ale z ulicy lokal wydawał się pusty.
- A żeby ta długa, nudna historia była jeszcze nudniejsza - powrócił do tematu, pro-
wadząc ją do Salle Wagram - pochodzę z czasów, kiedy tacy jak ja wstępowali do takich me-
lin jak tutaj, żeby poderwać taką młodą cizię jak ty. W tych czasach nazywaliśmy takie: brza-
na.
Weszli ramię w ramię. Sala rozbrzmiewała muzyką, wykonywaną nie na żywo przez
orkiestrę taneczną, tylko z gramofonu, stojącego na stole wśród masy płyt w jaskrawych ko-
pertach. Wyglądało to raczej jak stodoła z ogromną kopułą zamiast sufitu, krzykliwie oświe-
tlona tuzinami wiszących kul. Grupy stolików poumieszczane były na różnych poziomach
powyżej głównego parkietu, gdzie odbywał się właśnie konkurs tańca. Kilka tuzinów par w
strojach, które były modne piętnaście lat temu, poruszało się w osobliwym, rytmicznym ukła-
dzie, jakiego Jeanne nigdy jeszcze nie widziała. Mężczyzni mieli długie baki, a włosy kobiet
lśniły od lakieru. Przypominali jej barwne i napuszone ptaki, paradujące w klatce pod suro-
wym okiem kilku panów i pań w średnim wieku, usadowionych przy długim, drewnianym
stole po jednej stronie parkietu. Przed siedzącymi leżały arkusze papieru i ołówki. Każdy z
uczestników konkursu miał przypięty na plecach numer wydrukowany na wielkim kartono-
wym prostokącie i gdy tak wirowali, sędziowie wyciągali za nimi szyje wypatrując. Stało też
kilku przyglądających się kelnerów, na ogól jednak sala była pusta. Na stolikach otaczających
używaną w tej chwili część parkietu rozesłano białe obrusy, lecz inne ugrupowania stolików
pokryte były tylko setkami odwróconych krzeseł z nogami sterczącymi do góry. Drewniana
poręcz odgradzała tancerzy od pustych przestrzeni sali balowej, zamienionej w przybytek [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • helpmilo.pev.pl
  •