[ Pobierz całość w formacie PDF ]
drzemiące po trochu. To wielkie słońce gasnące, ta noc idąca w rosach obejmowały ich jakby
miękkie, złotosrebrne skrzydła kołyszące do snu.
Naraz poruszył się Kubuś.
Ziemia gada.... rzecze z wolna sennym głosem.
Ale Wojtuś oburzył się na to:
O!... Głupi!... Widzicie go!... Bo to ziemia ma gębę, żeby gadała?
A nie?... A czym by prosiła Pana Jezusa o deszcz albo słońce?... I zioła gadają, i trawy...
Słyszałeś ich to?
Słyszałem.
Cóż powiadały?
A powiadały różności... O!... I teraz gadają!
Wojtuś nastawił uszu. Istotnie, od łąk, od boru szedł szmer i szept, jakby ciche głosy z
tysiąca tysięcy piersi drobniuchnych idące...
O! powtórzył Kubuś.
Wytrzeszczył oczy starszy, bo mu się zdawało, że tak lepiej słyszeć będzie, i nasłuchiwał
pilnie.
Ale głosy łączyły się teraz, zlewały w słowa coraz pełniejsze, coraz wyrazistsze, niby
dalekie, a tak bliskie, jakby wprost do duszy szeptane.
Wyraznie teraz usłyszeli obaj malcy coś, jakby brzęk, jakby śpiew, jakby dzwonków
polnych dzwonienie:
Cyt... cyt... cyt!...
Nim zorzą spłonie świt,
Nim wschód zapali jutrzni znak,
Na senną ziemię sypmy mak,
Na senne trawy rosy łzy,
Na niskie chaty ciche sny.
Sny ciche sypmy z srebrnych sit!
Cyt... cyt... cyt!...
Słyszysz? zaszeptał Kubuś.
Słyszę, ale się boję rzecze Wojtuś i silniej przytulił się do brata. A wtem głosy zbliżyły
się i jeszcze wyrazniejsze się zdały:
86
Cyt... cyt... cyt!...
Wskroś złotych kłosów żyt,
Wskroś wonnych ziół, wskroś wonnych traw
Nasz taniec płynie kołem żwaw,
Nasz taniec płynie w cichą noc,
Co czarów ma i dziwów moc,
Wskroś puchów płynie, kwietnych kit...
Cyt... cyt... cyt!...
Zaszumiało, zatętniało nagle spod kamieni, spod ziół, spod krzaków, jakby lekuchne kroki
wielu drobnych, śpieszących się stopek...
Chłopcy wstrzymali oddech, wytrzeszczyli oczy, wyciągnęli szyje patrzą dziw!
Tuż na miedzy, pod starą wypróchniałą gruszą, zaroiła się trawa od maleńkich, pstro
przybranych ludków, którzy się za ręce pobrawszy, wesoło tańczyć zaczęli.
Krasnoludki... kraśnięta! szepnął Wojtuś.
A wtem miesiąc na niebo wszedł i całą polankę srebrnym światłem oblał.
Król!... zawołał Kubuś stłumionym głosem. O!... Król...
I ukazywał palcem starą gruszę, z której wnętrza uderzyła wielka, biała jasność.
Oślepiony tą nagłą jasnością, Wojtuś nie widział zrazu nic; po chwili dopiero ujrzał, że w
wypróchniałym wnętrzu starej gruszy siedział stary, bardzo stary król, w białej szacie, w
koronie, ze złotym berłem w ręku.
Już chciał Wojtuś krzyknąć: Laboga! , kiedy wtem z wielkiego stosu chrustu i tarniny,
które Skrobek z pólka swego dobył i na miedzy złożył, zaczęły się ukazywać małe Dolatujące
iskry niby pszczoły złote i małe pełznące smużki ognia niby węże złote.
A jednocześnie zabrzmiał znów w powietrzu śpiew dzwoniący, cichy:
Cyt... cyt... cyt..
Czy słyszysz chrustu zgrzyt
Czy słyszysz złotych iskier trzask?
Czy widzisz złoty żaru blask ?
Czy widzisz, jak wskroś traw i ros
Sobótki naszej płonie stos ?
Jak ogień bucha aż po szczyt?
Cyt... cyt... cyt...
Jeszcze ten śpiew brzmiał, kiedy ze stosu chrustu i tarniny buchnęły jasne płomienie, w
których jaskrawym świetle coraz szybciej, coraz lżej, coraz powietrzniej tańczyły
Krasnoludki, tak że patrząc na nich, prawie się kręciło
w głowie.
Reta!... Tatuńciu!... woła Wojtuś w nagłym przerażeniu. Reta!... Krasnoludki
tańcują!
Król... król! szeptał Kubuś, wlepiwszy oczęta w gruszę, jakby urzeczony. Król,
tatuńciu!
I tulił głowinę w chude ramionka, jak to czyni ptak senny, drżąc od strachu i chłodnej rosy.
Ale Skrobek nie widział i nie słyszał nic. Pot mu zastygł na grzbiecie, ramiona się
naprężyły, oczy pałały ogniem wielkiej a cichej radości.
Doorał ostatniego zagonu uroczyska, pług w miedzę zatknął, a zdjąwszy czapkę, spojrzał
po szerokim, w miesięcznych blaskach stojącym niebie i rzekł silnym głosem:
Dziękaż Ci, Panie Jezu Chryste, żeś mi w tej robocie dopomógł amen!
87
I wziąwszy szkapę za uzdę, szedł dużym krokiem ku miedzy, gdzie siedzieli chłopcy.
Szedł tak żwawo po tej pracy, jakby po najlepszym wypoczynku, lekki, radosny, do szpiku,
zda się, kości przenikniony światłem i duszą tej nocy.
Szedł, a dokoła niego brzmiały stłumione, lekuchne, jakby unoszące się z niewidzialnych
skrzypców głosy:
Cyt... cyt... cyt!...
Już oracz pracy syt.
My tańczym żwawo aż do dnia,
Dopóki jedna miga skra,
My tańczym aż do złotych zórz,
Nim brzask nasypie w błękit róż,
My tańczym, tańczym aż po świt...
Cyt... cyt... cyt!...
Jakby urzeczony, słuchał Skrobek śpiewania tego, wodząc wzrokiem po roztworzystej,
zalanej blaskiem miesięcznym okolicy, a tuż przy nim, przy samych nogach, szedł silny,
krótki cień jego, na ziemi odbity.
Spojrzał na niego Skrobek raz, spojrzał drugi raz i westchnął ciężko. Czyż nie tak samo,
jak ten cień czarny, chodziła przy nim jego czarna dola?
Zwiesił głowę i zadumał się: owa powietrzna muzyka umilkła dla niego.
To i co, że zagon zaorany, to i co, że ziemia sprawiona?... A czymże on ją, nieborak,
zasieje, kiedy ani ziarna nie ma, ani na ziarno grosza?
Co zarobił przy tartaku, co sobie za tych lepszych czasów w garnku uskładał, to wszystko
poszło na pług, na bronę, na siekierę, na jadło, choć szmatkę z onymi groszakami ściskał, aż
mu piszczały w ręku. A co pomoże ściskać, jak do kowala potrza albo na sól?... Toć
ostatniego miedziaka onegdaj wydał...
To jakże teraz będzie?... Jak zaradzi tej świętej ziemi, która ziarna czeka?...
Tak w trosce swej zatopiony szedł Skrobek do chaty, a cień za nim; minął opłotki, cień za
nim; doszedł do proga, cień za nim; jeszcze się i na progu ten niezbyty towarzysz położył.
Kto wie, może się i do chaty wcisnął. Ale go już Skrobek nie widział, tylko czapkę na stół
cisnąwszy, na ławie ciężko siadł i we frasunku się swoim pogrążył.
Wtem drzwi skrzypły, a do izby weszła cichuchno Marysia wracająca z dalekiej wyprawy.
88
SPRAWA WIECHETKA
I
Co dzień teraz od samego rana rozlegały się we wsi tęgie uderzenia cepów, to w
pojedynkę: łup, cup! łup, cup!... to w dwójkę: łupu, cupu! łupu, cupu! to w troje: łup, cup,
łup! łup, cup, łup! to w czwórkę wreszcie: łupu, cupu, łupu, cupu! łupu, cupu, łupu, cupu! a
coraz to prędzej, coraz zapalczywiej, aż echa pod borem biły, tak się gospodarze zwijali, żeby
z nowego plonu dobyć ziarno na siew w dobrą porę.
Jeden tylko Skrobek nie miał co młócić; jeden tylko Skrobek chodził smutny i bezczynny
od chaty do pólka, od pólka do chaty, myśląc, przemyślając, skąd ziarna wezmie, czym rolę
obsieje.
A ziemia jakby się sama o ziarno prosiła. Wygrzało ją słońce, oświeżyły rosy, bruzdy i
zagony wyciągały się proste i równe pod cichym błękitem. Od brzasku do zmierzchu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]