[ Pobierz całość w formacie PDF ]

porządku. Bodajby mnie... jeżeliśmy mieli choćby... odrobinę pomyślnego
wiatru, odkąd ten... okręt wymknął się nam koło Mierzei.
Wrażenie tych nie dających się powtórzyć plugastw, które wraz z łagodnym
tonem głosu płynęły z jego ust, gęsto przetykając słowa raportu, było
wielce śmieszne, lecz tu jakoś nikt na to nie zwracał uwagi; pózniej
przekonałem się, że zwyczaj przeklinania, naruszający nieraz osoby
apostołów i świętych, był najdziwniejszym z wielu dziwactw tej niezwykłej
osobistości.
- Nie ma co się użalać z tego powodu, panie Marcinie - odparł mój
dziadek. - Sprowadziłem tu swego ciotecznego wnuka, żeby był podporą mej
starości. Oto on, Marcinie - imć pan Ormerod. To zaś jest jego przyjaciel,
a dawny mój wróg, Piotr Corlaer (Piotr właśnie przetoczył się był przez
burtę); więcej on potrafi, niżby można przypuszczać... Pan Marcin,
Robercie, jest moim sztormanem, czyli moją prawą ręką.
Marcin odszedł, a drugi z trzech ludzi, którzy nas witali, przyłożył rękę
do czapki. Był to drab kanciasty a krępy, patrzący spode łba, odziany w
piękny błękitny kaftan i krótką spódniczkę.
- A oto Saunders, pomocnik pana Marcina - mówił dalej mój dziadek. -
Szkot, jakom i ja. Mój wnuk przedzierzgnie się jeszcze w Szkota jak się
patrzy! Co myślisz, Saundersie?
- Wygląda mi na czupurnego chłopaka - odrzekł Saunders wymijająco.
- Zatem radzisz go wypróbować? - zapytał Murray. - Całkiem słusznie. Tak
postąpimy. Hola, Coupeau!
I jął szwargotać po francusku tak prędko, że nie mogłem słów jego
zrozumieć. Coupeau - był to trzeci ze wspomnianych ludzi - powitał go
ukłonem i szurnięciem nogi. Był on z wyglądu i obejścia tak niemiły jak
Czarny Pies lub Bill Bones, lecz w jego mowie i w gestach nie było tych
złowrogich domyślników, które przejmowały mnie dreszczem. Coupeau był
piętnowany na policzku, a próba zatarcia tego piętna (może to zresztą była
blizna od pózniej otrzymanej rany) zeszpeciła powtórnie tę część jego
twarzy. W przegubie i na przedramieniu widać było wyżłobione pręgi, które
wiły się w górę jak węże i kazały się domyślać, jakie jeszcze inne ślady
katuszy kryły się pod jego przesadnie wytworną odzieżą.
- Caupeau - napomknął dziadek zwracając się znów do mnie - jest naszym
puszkarzem... Wybawiłem go z galer francuskich, więc żywi do mnie wielkie
przywiązanie; przywiązanie to u niego kojarzy się z dbałością o własną
sprawę, którą zawsze trzeba stawiać nade wszystko. A teraz chodzmy
przygotować się na przyjęcie kapitana Flinta. Panie Marcinie, zapewne
pozostaniemy tu przez kilka godzin. Osadz ludzmi wszystkie maszty i
przykaż, by pilnie czuwano. Przypuszczam, że nie potrzebujemy obawiać się
natrętów, ale możemy się natknąć na krążące okręty królewskie, a nie chcę
ryzykować.
- A jakże, a jakże, mości panie - potakiwał Marcin. - Od dwudziestu
czterech godzin nie widzieliśmy ani żagla.
- A przedtem?
- Statek pocztowy z Filadelfii. Kapitan Flint dał hasło, by go ścigać,
lecz ja jechałem tak, jak pan zalecił, więc i on zawrócił z drogi.
- Dobrześ uczynił, Marcinie. Nie zapomnę ci tego. Przyprowadz do nas
kapitana Flinta, gdy przyjdzie na nasz okręt.
VII
Plan Murraya
Murray zaprowadził nas do drzwi na tyle okrętu; za naszym przybyciem
otworzył je rosły Murzyn w czerwonej liberii, który przeprowadził nas przez
korytarz, otoczony szeregiem bocznych pomieszczeń, aż do obszernej kajuty
zajmującej całą szerokość rufy. W ścianach wykładanych mahoniem
umocowane
były w pewnych odstępach srebrne świeczniki, a z powały zwieszał się
przecudny pająk, który już sam przez się nazbyt był kosztowny dla zwykłego
okrętu; po bokach wisiało nieco malowideł szkoły francuskiej oraz
rynsztunki osobliwych zbroic i orężów. Na podłodze leżały wschodnie
kobierce, grubo usłane i delikatne w deseniach. Sprzęty były mahoniowe, a
zastawa z masywnego srebra zalegała stół, ustawiony przed rzędem okien
będących tylną ścianą kajuty. Dziadek z pobłażliwą dumą przyjrzał się tej
wspaniałości. Było widać, że lubi się nią popisywać.
- Diomedesie - zwrócił się do Murzyna - gdzie jest Ben Gunn?
Cienki, piskliwy głos odezwał się z korytarza:
- Idę, czcigodny panie. Ben Gunn już idzie. Właśnie zatrzymałem się koło
kuchni, by przynieść panu czekoladę, bo powiadam sobie: Pan kapitan muszą
być tęgo zmachani tak wczesną robotą od samego rana.
W ślad za tym głosem wszedł do izby jakiś człowiek niosąc srebrny imbryk
dymiącej czekolady, będącej ulubionym napojem Murraya, oraz przekąski. Był
to smukły młodzian o twarzy prostodusznej i szczerej, ubrany w czarną
odzież wyższej służby. Ujrzawszy nas stanął jak wryty.
- Postaw tacę na stole, Gunn - polecił dziadek. - Oto mój cioteczny wnuk,
pan Ormerod, a to jego przyjaciel, pan Corlaer. Będą naszymi towarzyszami
podróży.
Gunn potarł czuprynę i ukłonił się nisko.
- Uniżony sługa waszmościów - odezwał się. - Ben Gunn rad jest
waszmościów powitać i wyrazić wam swe uszanowanie. Proszę powiedzieć,
jakich trunków panowie sobie życzą, a przyniosę je zaraz z winiarni.
- Pamiętaj o jedzeniu, Gunn - rzekł Murray. - Kapitan Flint też będzie na
okręcie.
Ben Gunn przechylił głowę w bok.
- No to trzeba rumu! - napomknął. - I to dużo rumu. Zdaj to waszmość na
Bena, panie kapitanie.
Znów się skłonił, poskrobał w głowę i wyskoczył na korytarz szczebiocąc
coś do siebie jak głupiutkie dzieciątko.
- To mój podstoli - objaśnił dziadek. - Będzie on na wasze usługi, gdyby
było czego potrzeba tobie, Robercie, lub tobie, przyjacielu Piotrze.
Możecie też wyręczać się Murzynami, kiedy chcecie.
- Ten człowiek jest chyba niespełna zmysłów? - zapytałem.
- A jakże! - odpowiedział Murray próbując czekolady.
- Zdaje mi się, że nie jest bezpiecznie trzymać takiego prostaczka blisko
siebie.
Dziadek uśmiechnął się.
- Bardzo się mylisz, mój chłopcze. Właśnie dlatego wziąłem go sobie za
sługę, że nie potrafi szpiegować. Do mych celów bardziej mi się on przydaje
aniżeli najmędrsi z naszej załogi.
Tu przerwał.
- Ta czekolada nie jest tak pyszna w smaku jak ta, którą przyrządzał
Silver. To człek niezwykły, łepek co się zowie... takiemu, Robercie, nie
pozwalam nigdy na bliższe przestawanie ze mną. Doprawdy, jeśli masz
cierpliwość i ochotę badać charakter mych oficerów i załogi, z którą
wejdziesz w styczność, jestem przekonany, że pomiędzy nimi nie znajdziesz
ani jednego człowieka do rzeczy. No, a jeśli na pokładzie "Króla Jakuba"
znajdziesz choć jednego rozumnego - wyłączywszy, oczywiście, ciebie i
przyjaciela Piotra - to będę ci wdzięczny za jego wskazanie i natychmiast
podaruję tego człowieka Flintowi. Ten znów powinien pomiędzy załogą "Konia
Morskiego" mieć z pół tuzina takich mędrków, którzy sądzą, iż są po równi z
nim zdolni dowodzić okrętem.
- Ale przecież "Jakub" potrafił przez kilka dni płynąć bez kierownictwa
waszmości - zauważyłem.
- No! Bystre to spostrzeżenie! Muszę ci się przyznać, mój kochany
Robercie, że świeżo odbytą wyprawę uważałem za ryzykowne przedsięwzięcie.
Wszystko za tym przemawiało, że mogę polegać na swoich ludziach, ale nie
zdziwiłbym się zbytnio, gdyby mnie opuścili. Moi zwolennicy - smutna to
konieczność - nie darzą mnie prawdziwym szacunkiem. Jednak koniec końców
zdaje mi się, że postrachem i grozą zdziałałem więcej, niżbym wskórał
serdecznością. Strach jest żywiołem właściwym doli korsarza. Gdzież on w
swym życiu znajdzie miejsce na uczucia? Ale odbiegamy zanadto od rzeczy,
Robercie, wkraczając w dziedzinę filozofii, która nie ma nic wspólnego z [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • helpmilo.pev.pl
  •