[ Pobierz całość w formacie PDF ]
tobą pogardzam... skoro tak postępujesz po tym wszystkim, co zaszło
między nami.
- Ależ ja cię kocham.
- A ja nie.
Czułem, że jestem śmieszny, ale w tragiczny sposób, jak
człowiek, który znalazł się w podwójnie niemiłej sytuacji,
rozpaczliwej i komicznej zarazem. Ale nie chciałem jeszcze dać za
wygraną: - Pocałujesz mnie albo dobrowolnie, albo cię do tego
zmuszę - wycedziłem tonem, który miał być brutalny i męski. I
rzuciłem się na nią.
Nie powiedziała ani słowa, tylko otworzyła drzwi, tak że
upadłem do przodu na puste siedzenie. Wyskoczyła z samochodu i
pobiegła naprzód pomimo deszczu, który lał teraz strumieniami.
Siedziałem przez chwilę jak ogłuszony, wpatrując się w puste
miejsce obok siebie.
Potem powiedziałem sobie: Jestem skończonym głupcem i
także wysiadłem z
samochodu.
Deszcz mocno zacinał i stawiając nogę na ziemię wdepnąłem aż
po kostkę w kałużę.
Zirytowało mnie to, a przy tym poczułem nagle cały ogrom
mojego nieszczęścia.
Zawołałem z nutą rozpaczy w głosie: - Emilio... wracaj... bądz
spokojna... nie tknę cię już.
Z ciemności dobiegł mnie jej głos, musiała odbiec niezbyt
daleko: - Albo się uspokoisz, albo wrócę piechotą do Rzymu.
Odpowiedziałem drżącym głosem: - Wracaj... obiecuję ci
wszystko, co chcesz.
Deszcz padał bez przestanku, woda wlewała mi się za kołnierz,
niemile ziębiąc kark, czułem też, jak spływa mi po skroniach i po
czole. Latarnie samochodu oświetlały tylko krótki odcinek drogi, z
boku majaczył kawałek rzymskiej ruiny i wysoki czarny cyprys,
którego czubek rozpływał się w gęstym mroku. Lecz choć
wypatrywałem oczy, nie mogłem dojrzeć Emilii. Znękany zawołałem
jeszcze raz: - Emilio, Emilio - i mój głos załamał się, jak gdybym
płakał.
W końcu Emilia wyłoniła się z ciemności i stanęła w kręgu
świateł reflektorów. - Czy przyrzekasz, że zostawisz mnie w spokoju?
- zapytała.
- Tak, przyrzekam.
Podeszła do samochodu i powiedziała wsiadając: - Co za
idiotyczne żarty...
Przemokłam do nitki, mam mokre włosy... jutro z samego rana
będę musiała iść do fryzjera.
Wsiadłem także do samochodu i od razu ruszyliśmy w dalszą
drogę. Emilia raz po raz kichała i robiła to ostentacyjnie, jak gdyby
chcąc dać mi do zrozumienia, że naraziłem ją na przeziębienie. Lecz
nie podjąłem tego wyzwania: prowadziłem teraz wóz jak we śnie. Jak
w koszmarnym śnie, w którym jak w rzeczywistości było mi na imię
Riccardo i miałem żonę imieniem Emilia, którą kochałem, a która nie
tylko mnie nie kochała, ale mną pogardzała.
ROZDZIAA XI
Następnego ranka obudziłem się zmęczony i obolały, z
uczuciem głębokiego wstrętu do wszystkiego, co miało spotkać mnie
tego dnia i w ciągu dni następnych, i w przyszłości, bez względu na
to, jak by się ona ułożyła. Emilia spała w sypialni, a ja leżąc na
tapczanie w salonie długo jeszcze wylegiwałem się po ciemku,
usiłując przyswoić sobie powoli smutną rzeczywistość, o której
zapomniałem we śnie. Rozważając moją sytuację, doszedłem do
wniosku, że po pierwsze muszę zadecydować, czy wezmę scenariusz
Odysei; po drugie dowiedzieć się, dlaczego Emilia mną pogardza; po
trzecie znalezć sposób na odzyskanie miłości Emilii.
Wspomniałem już, że czułem się osłabiony, przygnębiony,
bezwolny; od razu zdałem sobie sprawę, że owo niemal
biurokratyczne podsumowanie trzech najbardziej zasadniczych
kwestii mojego życia nie było niczym innym, jak próbą odzyskania
wiary w siebie.
Szukałem pociechy w złudzeniach, nie byłem bowiem ani
przewidujący, ani energiczny. Tę zasadę rozbijania problemów na
poszczególne konkretne punkty zwykli stosować generałowie,
mężowie stanu, ludzie interesu, by uczynić je bardziej uchwytnymi,
łatwiejszymi do rozwiązania. Lecz ja nie byłem tego rodzaju
człowiekiem, wręcz przeciwnie.
Wiedziałem, że owa przenikliwość i energia, które próbowałem
sobie w tej chwili wmówić, obróciłyby się przeciwko mnie, gdybym
tylko chciał przejść do czynu.
Uświadamiałem sobie jasno moją całkowitą bezradność; lecz
pomimo to, gdy leżałem na wznak na tapczanie z zamkniętymi
oczyma, starając się znalezć odpowiedz na te trzy pytania, moja
wyobraznia odrywała się od rzeczywistości i ulatywała w obłoki. W
tych marzeniach widziałem siebie piszącego scenariusz do Odysei, jak
gdyby nigdy nic; potem skłaniałem Emilię do wyjaśnień i
dowiadywałem się, że jej pogarda, tak druzgocąca na pozór, powstała
w istocie z dziecinnego nieporozumienia; w końcu godziłem się z
Emilią.
Lecz gdy myślałem o tym wszystkim, nie uszło mojej uwagi, że
wybieram same tylko pomyślne rozwiązania, zgodne z moimi
życzeniami. I między tym szczęśliwym zakończeniem a sytuacją
rzeczywistą powstawała taka przepaść, że w żaden sposób nie mogłem
jej zapełnić; nie udawało mi się znalezć ani jednego pozytywnego
elementu, którego mógłbym się uczepić.
Słowem, pragnąłem rozwiązać tę sytuację tak, jak sobie tego
życzyłem, ale nie miałem pojęcia, co należy w tym celu zrobić.
Zacząłem drzemać i w pewnej chwili zasnąłem. Gdy obudziłem
się znowu, zobaczyłem siedzącą obok mnie w szlafroku Emilię. W
salonie panował półmrok, bo żaluzje nie były jeszcze podniesione,
lecz na stoliku przy tapczanie paliła się mała lampka. Emilia weszła
więc, zapaliła lampę i usiadła obok mnie, kiedy jeszcze spałem.
Widząc ją blisko siebie, przypomniałem sobie moje dawne,
szczęśliwe przebudzenia i na chwilę wstąpiła we mnie nowa nadzieja.
Usiadłem na łóżku, bełkocząc: - Emilio, kochasz mnie?
Milczała przez chwilę, po czym powiedziała: - Słuchaj, muszę
się z tobą rozmówić.
Zrobiło mi się zimno; miałem ochotę jej powiedzieć, żeby nic
nie mówiła, żeby pozwoliła mi spać i zostawiła mnie w spokoju.
Jednakże zapytałem: - O czym chcesz mówić?
- O nas.
- Przecież nie ma o czym mówić - odrzekłem próbując
opanować nagły niepokój - nie kochasz mnie, mało tego, pogardzasz
mną... wszystko zostało wyjaśnione.
- Nie, chciałam ci powiedzieć - zaczęła mówić powoli - że dziś
[ Pobierz całość w formacie PDF ]