[ Pobierz całość w formacie PDF ]
zmusiło ich do zmiany taktyki, ale kiedy udało im się przesunąć w kierunku schodów,
natychmiast musieli z powrotem wracać z powodu manewrów bestii.
Conan zdawał sobie sprawę, \e w ten sposób nie wytrzymają długo. Podłoga była
powa\nie nadwerę\ona, a przeciwnik zdawał się niezmordowany. Potknięcie czy
poślizgnięcie mogły się skończyć śmiercią w uścisku czatownika. Pęknięcia w posadzce
powiększały się, w miarę jak kamienie poddawane były coraz dłu\ej naciskowi takiego
cię\aru. Z dołu docierały do nich odgłosy oderwanych kawałków skał, które spadając
uderzały w fontannę bogów. Dzwięki te mroziły krew w \yłach, istniała bowiem grozba, \e
podłoga zawali się&
Lepiej zginąć w walce ni\ tak \ałosną śmiercią. Conan miał świadomość, \e jego własny
miecz nie nadawał się do walki z tymi stworzeniami. Tonący chwyta się brzytwy, więc
zrozpaczony barbarzyńca złapał rękojeść atnalagi, wyszarpując spośród drewna rozbitej
skrzynki. Poczuł znów dziwne ciepło, rozchodzące się od rękojeści, ale trzeba było
zaryzykować. Przeturlał się błyskawicznie do przodu, zerwał na równe nogi i natarł na
czatownika.
Tak jak się spodziewał, bestia nie zmieniła taktyki. Gdy; łeb, by uderzyć zębami, Conan
podskoczył w górę i znalazł się na wysokości jej błyszczących złowrogo ślepi. Potę\nym
ciosem atnalagą dokładnie pomiędzy dwie pełne nienawiści gały, broń zagłębiła się po
rękojeść w zielonej, olbrzymiej czaszce. Tak samo jak za pierwszym razem, Conan poczuł,
jakby coś zaciskało się jego pięści; jeszcze chwila, a znów zostanie uwięziony przez
względne demony.
Z ogromnym wysiłkiem oderwał dłoń od rękojeści zaczarowanej broni i runął na kamienną
posadzkę. Jedna z przednich łap ranionego stworzenia trzepnęła go, a\ przeleciał przez
komnatę uderzając o ścianę.
Rozpaczliwe, ogłuszające wycie czatownika wypełniło przestrzeń. Wściekłe monstrum
wywijało łapami i szarpalo głową na wszystkiej strony, próbując pozbyć się zabójczej
drzazgi. Zlepia rozjarzyły się jak dwa wielkie kawały płonącego węgla, wokół nich pojawiły
się : smu\ki dymu. Aeb czatownika z zielonego stawał się czerwony i puchł, jakby był
wzbierającym pęcherzem krwi. Spazmy wkrótce ustały i przerazliwy krzyk nagle się urwał. Z
głowy bestii wybuchła gorąca, parująca, ró\owa papka, ochlapując ściany i Conana.
Olbrzymie cielsko runęło, przez chwilę jeszcze nieznacznie dr\ało, a to, co przed chwilą
stanowiło głowę, zmieniło siew poszarpane strzępy osadzone na dymiącym kikucie. Pod
cię\arem bezwładnego cielska zawaliła się podłoga. Cymmerianin znajdujący się na środku
komnaty miał tylko jedną drogę w dół. Zatoczył się do przodu na pękającej podłodze,
czując, jak zaczyna spadać razem z kamieniami, na których stał.
Sajara wpiła się palcami o wystającą skałę w miejscu, gdzie wcześniej było wejście do
komnaty.
Conan wyciągnął ręce przed siebie i spadając złapał za łydkę Sajary, która mało
brakowało, a puściłaby się skały. Wykrzywiła się z bólu, bo cię\ar Conana był niebagatelny.
Zawisnęli tak i kołysali się jak wahadło.
Ganaczka nie mogła nic na to poradzić, \e ubywało jej sił i powoli zaczęła się osuwać.
Wygięła szyję do tyłu mówiąc coś do Conana, na jej twarzy malował się nadludzki wysiłek.
Słowa zginęły w huku głazów i skrzyń rozbijających się o kryształową fontannę. Opalowy
tron rąbnął o jakiś skalny występ i rozsypał się spadając do fontanny jak deszcz skrzących się
iskier.
Strona 82
Moore Sean U - Conan i klątwa szamana
Conan spojrzał w dół, i zauwa\ył trochę szerszy występ skalny pod nimi. Wyglądał lepiej
ni\ ten, którego rozpaczliwie trzymała się Sajara. Ten kawałek kamienia przedstawiał się
prowokacyjnie i Conan całą swą uwagę skupił teraz na tym skalnym progu. Puścił Sajarę i
ześlizgując się po ścianie trafił rękami tam, gdzie zamierzał. Wisiał tak przez chwilę, ciesząc
się czuciem mocnej skały pod palcami.
Uwolniona od cię\aru Conana Sajara przesunęła się powoli i dotarła do miejsca, gdzie nie
zburzony fragment schodów był wystarczająco szeroki, \eby podciągnąć się i wdrapać na
górę.
Huk i łoskot kamieni pozostał tylko echem w uszach Conana, który podciągnął się i usiadł
na moment na skalnym występie. Odpoczywał chwilę, łapiąc oddech i wpatrując się w górę
gruzu przykrywającą czatownika. Wszędzie pobłyskiwały monety rozsypane jak złote krople
rosy. Zawartość innych skrzyń została pogrzebana pod zwałami kamieni albo pod padliną
czatownika.
Gdy znalezli się ju\ na dole, Sajara otarła pot z czoła. Conan w milczeniu wpatrywał się w
nią z wdzięcznością.
Niech mnie kule biją! Mało brakowało. Bestia napełniłaby nami swój \ołądek, gdyby
nie atnalaga. Ale teraz musimy zostać w tej przeklętej wie\y i przekopać górę kamieni, by
odzyskać miecz. Jestem pewien, \e wytrzymała upadek.
Drugi raz udało nam się pokonać czatownika przypomniała Sajara. Wyglądała na
oszołomioną wszystkim, co im się przytrafiło. Chocia\ nie jesteś wybrańcem, bez
wątpienia bogowie opiekują się tobą. Albo ten Crom obdarzył cię szczęściem większym, ni\
jakiegokolwiek innego człowieka.
Ha! Spędz ze mnę wieczór w domu hazardu, a gdy rzucę kośćmi, zmienisz zdanie. Zły
los włóczy się za mną jak głodny pies. Choć tym razem wygraliśmy. Teraz trzeba się
śpieszyć, dziewczyno! Zwiatła szybko ubywa, a mamy coś do zrobienia. Jeśli znowu dopisze
nam szczęście, dołączymy do reszty dru\yny przed zachodem.
Zanim dopadnie ich jakiś czatownik chciał dodać, ale ugryzł się w język i nie podzielił
się z Sajarą swoimi obawami.
XVII RANIOBA
Y Tabo, zbli\a się kolejna noc. Czemu jeszcze nie wracają? zdenerwowany Jukona
dreptał w miejscu, przy drzwiach chaty Y Taby.
Uspokój się Jukono. Nie przegnasz chmur przez wpatrywanie się w niebo. Martwienie
się nie pomo\e ci tak, jak odpoczynek nie spałeś od dnia, gdy wyruszyli.
Kraina Zmierci na zawsze pochłonie moją córkę, Conana i pozostałe kobiety.
Powinienem być przy nich jęczał, lekcewa\ąc napomnienie przewodnika duchowego
I jak by się to skończyło? Ci, którym przysięgałeś, \e będziesz ich strzegł, są tutaj
nasze kobiety, dzieci i starcy. Tak samo jak garść twoich wojowników, rannych czy
umierających, ale twoich ludzi i masz obowiązek ich bronić, gdyby przybyły Kezatje.
To spotkają nie jednego wojownika, lecz dwóch. Przytłumiony głos dobiegał z wnętrza
chaty, sprawiając \e obaj mę\czyzni zamilkli i odwrócili się w tym kierunku. Ku nim wyszedł
Ngomba. W promieniach popołudniowego słońca lśniło jego muskularne ciało. Nie wyglądał
na kogoś kto kilka dni wcześniej le\ał na ło\u śmierci. Z wyjątkiem paru strupów i siniaków
jego ciało nie nosiło \adnych śladów walki, jaką stoczył. Roziskrzone oczy promieniowały
zdrowiem i siłą.
Ngomba! Na Asusę, wyglądasz tak dobrze, jak przedtem zdumiał się Jukona.
Y Taba rzucił młodemu wojownikowi srogie spojrzenie. Musisz uwa\ać na siebie,
Ngombo. Twoje siły mogą opuścić cię, gdy będziesz ich naprawdę potrzebował. Mówię ci to
samo, co rzekłem Yukonie odpoczywaj.
Nie będę le\ał, gdy w pobli\u kręcą się Kezatje, czekając na sposobność, by
zaatakować. Ten obraz mąci mój sen, Y Tabo przewodniku duchowy. Gdy zamykam
[ Pobierz całość w formacie PDF ]