[ Pobierz całość w formacie PDF ]
- No chodz, chodz do mamusi!
- Chodz, chodz do tatusia!
A ona nie poszła ani do mnie, ani do Piotra. Podreptała do uśmiechniętej, szczęśliwej
dziewczynki w lustrze.
Spózniłam się na samolot. Ale no pasaran, nie odpadnę walkowerem. Głowacki z
Foglerem, szefem Ars Polony, holują mnie telefonami: Próbuj, próbuj. Jeszcze masz
dwadzieścia minut, dziesięć, jeszcze nie wpuszczają.
Heroicznie po czasie wkraczam na lotnisko, miałam farta: samolot odleci godzinę
pózniej.
W kolejce do odprawy, wśród rodaków wymyślam nowe logo polskich linii. Mało kto
na świecie rozumie napis LOT . Zamiast tego przednia rufa, pysk, czy jak to się tam nazywa
w samolocie, powinna być ozdobiona wielkimi wąsami rozwiewanymi wiatrem. Wtedy
każdy, z ziemi czy powietrza, rozpozna: Polska.
Gdyby jeden wąs był na biało, drugi na czerwono, to wyparłyby narodowo i
patriarchalnie latawiec mający nas reklamować w Europie.
Z przesiadką w Paryżu lecimy pół dnia. Wkuwamy z Głowackim samouczkowy
hiszpański. Decydujemy się perfekcyjnie opanować: Yo soy Carlos. Wykrzykujemy to
taksówkarzowi w Madrycie, a on ucieszony, że go znamy, potwierdza: Si, si, yo soy Carlos.
Ma ręce zajęte kierownicą, więc gestykuluje twarzą wyrażającą ulgę - wreszcie koniec
upałów. Wyciąga język w stronę uchylonego okna i zlizuje deszcz, rozumiemy, że pierwsze
krople od wiosny. Co za sugestywny kraj. Ma się ochotę powąchać niebo nabrzmiałe
deszczem, jest tak blisko.
Kwaśniewski i orszak biznesmenów idą do pałacu słuchać Chopina z okazji Dni
Kultury Polskiej. My z Głowackim też chcemy do króla. Nie daliśmy, co prawda, ani grosza
na Quo vadis, ale również czujemy się twórcami.
Stanowcza odmowa, trzeba było załatwiać wejściówki wcześniej. Postanawiamy się
odciąć od rządowych ważniaków. Będziemy mówić, że my nie przylecieliśmy z okazji Dni
Polskich. Hiszpanie zaprosili pisarzy na G: Głowackiego i Gretkowską, z okazji
pięćdziesięciolecia odkrycia punktu G.
PAyDZIERNIK
1 X
Niebo jest dzisiaj kopią z el Greca, z nieba deszcz. Na szerokiej madryckiej Grań Via,
gdzie mamy hotel, poranne zapachy churros - narodowych rogalików maczanych w kawie i
czekoladzie.
Co ja robiłam pięć lat w Paryżu? Tu jest rozmach, przestrzeń i metropolia. Nic z
francuskiego wy-picowania, bez szpanu innych stolic. Ludzie normalni, no, prawie... charczą
barbarzyńskie h z głębi gardła i warczą rrrr. Do tego dziecięce, sepleniące c. Dziecko i dziki
zarazem. Hiszpański ma kilka oktaw skrajności: od skowytu korridy do kwilenia dzieciątka
noszonego w procesjach.
Zaczynamy jeść hotelowe śniadanie o 9.00. O 11.00 schodzą się Hiszpanie.
Odprawiają długimi churros poranne fellatio na słodko - tykanie własnych erotycznych snów.
Priekrasnyj Janusz prowadzi mnie do Prado i popycha w obrazy. Najpierw
średniowieczne madonny. Kneblują oseska sycącą doskonałością cyca. Kula świata w usta.
Chcę się jeszcze powłóczyć po salach, nacieszyć tą gotycką ciszą przyklejoną farbą do
płótna i desek. Głowacki ma jednak swój plan. Zagania mnie jak zwierzynę przed Boscha.
Staję przed znanym z popkulturowych makatek Ogrodem rozkoszy ziemskich i dostaję
mdłości. Jedyny raz w życiu mdliło mnie tak w ciąży, a na pewno nie przed obrazami. One są
zawsze szczelnym akwarium, z którego nie wypełznie żaden z namalowanych potworów. U
Boscha jest gdzieś pęknięcie. Znalazł sposób, by przelać swoje koszmary prosto w
oglądającego. Nie patrzę na niego tylko oczami. Daję się wciągnąć węchem, brzuchem,
pobladłą skórą, tak jak on malował - całym sobą. Wymieszał oślizgłe skorupiaki, rośliny
wbijające się w ludzkie ciało, wplątane w żywioły i syfilis.
Po piekielnej, lewej stronie tryptyku autoportret Boscha. Jest diabelskim
Antychrystem przedrzezniającym Chrystusa, bo też umiera od ran. Sączących się ran syfilisu
- choroby miłosnej, na którą cierpiał. Ma upiornie białą twarz wychylającą się z ciała tak oka-
leczonego, że przypomina ono bardziej kokon, z którego wylęgła się głowa. Umęc2Ona
wyobraznia Boscha podana jest na tacy tego obrazu niby wykwintne danie z owoców morza.
Jeśli nie od nich, to na pewno od niej zalatuje rozkładem.
Namalowany tu świat nie jest doskonalą kulą, podwodną perlą. To przemyślnie
skonstruowana pułapka. Wystają z niej pożerane ludzkie kończyny.
Wieczne bycie, jego ogniste krople spermy kapiącej z pokolenia na pokolenie może
ugasić tylko jeszcze większy płomień - apokaliptycznego końca namalowanego w epilogu.
Słońce Boscha nie świeci. Jest wysuszonym plasterkiem pomarańczy. To, co on
maluje, ma inne słońce, nie z tego świata. Z wyobrazni żerującej na życiu. Urągającej jego
kalekiej skończoności. Bluznierczy tryptyk obejmuje widzów skrzydłami zamieniającymi się
w jadowite macki. Przytrzymują one przed obrazem ofiarę z ludzi już na wpół przegniłych
grzechem. Stąd ten smród, ode mnie samej? Czy od perwersyjnego zestawienia bladości z
przegniłym różem?
Potem Goya. Albumowe reprodukcje nie mają z nim nic wspólnego. Jest współczesny
jak każdy koszmar. Pózny Goya - ślepy, głuchy - malował to, co odcisnęło mu się w środku,
w jaskini czaszki. Bez złudzeń, bez koloru, czernią i szarościami. Biel nie jest u niego
światłem, jest przerażeniem, że coś widać, że nie dało się ukryć.
Sabat Goyi - groza diabła, wokół którego się rozgrywa, jest właśnie ze spojrzeń. Z
wyglądu czarne krówsko, w oczach wpatrzonych w niego czarownic - demon.
Dobitność hiszpańskiego to najlepszy podkład dzwiękowy dla tych wykrzyczanych
obrazów.
Uciekam z Prado, z tej świątyni sztuki, ze świątyni ludzkiego nieszczęścia. Na koniec
kątem oka La yenerable mądre Jeronima Velasqueza. Portret zakonnicy jest portretem
inkwizycji o płonących oczach, w czepeczku niemowlęcia i z grzechotką krzyża. Okrutna
niewinność ognia.
Wracam do hotelowego pokoju. Kładę się na łóżku i w półśnie, gdy nie jestem już
[ Pobierz całość w formacie PDF ]