[ Pobierz całość w formacie PDF ]
będą przesyłali wam sygnały, o czym myślą. Myśli można wywąchać. Jeżeli ktoś
wspomina miły letni dzień, pochwycicie zapach słodkiej bryzy i lemoniady. To woń
jego wspomnienia.
A dotyk?
Zawsze ktoś wyrwał się z pytaniem, zanim przeszłam do najgorszego.
Dojdziemy i do tego. Proszę was teraz o szczególną uwagę. Istnieją trzy zasady.
Po pierwsze, musicie zostawić w spokoju najbliższych. Zostało w was coś
znajomego, co łatwo wyczują. Mąci im to w głowach. Można zajrzeć z krótką wizytą,
lecz pod żadnym pozorem nie zostawać dłużej.
Po wtóre, nie wolno krążyć przy własnym miejscu pochówku, czy jest to grób,
czy nie. Pozostawalibyście wówczas w pobliżu własnych szczątków, w których
upatrywalibyście siebie. Fizyczna nieobecność byłaby co najmniej myląca.
I wreszcie, nie wolno dotykać. Wszelkie próby wywołują jedynie tęsknotę za
światem namacalnym, której nie sposób zaspokoić, a zatem pada się ofiarą własnych
wspomnień. Kontakt z oddychającymi, z żywymi, może być niebezpieczny, wręcz
zgubny. Niektórzy z was zdołają przekuć własną energię w powłokę dawnych siebie,
ale nie dajcie się zwieść. Po prostu nie macie już dawnej budowy, niezbędnej dla
dotyku, który wydałby się wam znajomy lub zadowalający.
Ale... rozlegał się zawsze głos sprzeciwu.
Po wyjaśnienia proszę zgłosić się do mnie pózniej. Są pytania?
Czy jesteśmy duchami?
Nazywajcie się, jak chcecie. Istnieje również wiele innych określeń.
Następnie wygłaszałam im przemówienie na temat wspólnych elementów między
naszymi dawnymi ciałami a powietrzem. Wyjaśniałam hipotezę subatomowych
cząsteczek, które pozostają, kiedy ciała odmawiają nam posłuszeństwa, i wcale nie
giną w atmosferze. Energia łącząca te cząsteczki daje nam wyostrzone zmysły i
możliwość manipulacji materią. Mnie się to ograniczenie wydawało zrozumiałe.
Czy jesteśmy zbudowani z ektoplazmy? pytał ktoś inny. Czyli z takiej białej
mazi. Pewno widziałaś na filmach.
Bzdura.
Mój ton ucinał dalszą dyskusję.
W takim razie, jak to jest, że wszystko pamiętam? pytał ktoś, wracając do
poważnych kwestii.
Powłoka fizyczna, która okrywała twój umysł, znikła, ale umysł pozostał
odpowiadałam.
Milczenie. Następnie padały komentarze w rodzaju coś takiego , niesamowite ,
niemożliwe .
Macie jeszcze jakieś pytania?
Co się stanie, jeśli złamiemy zasady?
Będziecie musieli ponieść konsekwencje.
Jakie?
Ból, jakiego nigdy przedtem nie zaznaliście... ani nie zadaliście.
Mówiłam to tak ponurym, zimnym głosem, że rozsypywali się w wiązki iskierek.
Przestawałam wtedy być zwykłą nauczycielką, zaufaną przewodniczką, pomagającą
przebrnąć trudy pierwszych dni. Przestrzegałam z własnego doświadczenia. Bo coś
podobnego przeżyłam. Pamiętałam trzyletnią Donnę, nagą i samotną, która marzyła
tylko o tym, żeby ktoś ją znów przytulił. Pamiętałam Andrew, nagiego,
oszołomionego, zakrwawionego, zdruzgotanego.
Dla tych, którzy nie przenieśli się od razu w zaświaty, miałam dalsze rady. Na
początek, jak manipulować materią.
Wystarczy odrobina koncentracji mówiłam. Najpierw będziecie popełniać
błędy, dlatego uważajcie, gdzie ćwiczycie. I pamiętajcie, że nie wolno używać rąk.
Sprawiałam, że doniczka robiła pełne okrążenie nad ich pointylistycznymi
głowami albo przesuwałam serwantkę po podłodze przez któregoś z nich.
Wzdychali jak zahipnotyzowane dzieci.
*
Mrozny listopadowy ranek, 1926 rok. Wpadam na panią Delacourt w drzwiach
sklepu obuwniczego na Canal Street i upuszczam paczkę. Nie widziałyśmy się od
czasu mojej matury, czyli blisko półtora roku. Etykieta nakazywałaby wymienić
elegancki uścisk ręki, ale pani Delacourt obejmuje mnie serdecznie. Przyjmuję
zaproszenie na obiad jeszcze tego i samego dnia u niej w domu.
Jadę tramwajem, żeby nie zmarznąć po drodze. Kiedy siadam na drewnianej
ławce, czuję gęsią skórkę na całym ciele, a w środku mrowienie. O dziwo, mimo
upływu czasu emocjonuję się tą wizytą tak samo, jak wtedy, kiedy byłam małą,
ciekawską dziewczynką.
Pamiętam siebie w gronie tych odważnych, rezolutnych kobiet i panią Delacourt
przewodzącą grupie sufrażystek. Cicho przeglądałam książki w kącie i poznawałam
metody, którymi przekonywano dżentelmenów u władzy o tym, że głos wyborczy
kobiet przyda się zarówno społeczeństwu, jak i ubiegającym się o reelekcję. Często
spotykały się z niezrozumieniem, bo mężczyzn na ogół cechuje egoizm, prostactwo
i klapki na oczach, czego nie można było zarzucić twojemu światłemu ojcu , jak
mawiała mama. Te kobiety czerpały otuchę z małych zwycięstw, na przykład kiedy
przekonały własne synowe do swojego światopoglądu i udało im się zebrać trochę
datków na swój cel.
Piękna i mądra pani Delacourt była z nich wszystkich najniebezpieczniejsza. Jej
kruczoczarne włosy świadczyły o hiszpańskim pochodzeniu, a w migdałowych
niebieskich oczach można było dojrzeć normańskich przodków. Chociaż jak na
kobietę była wysoka, nie garbiła się. Miała spadziste ramiona i obfity biust. Szeroka
talia i biodra dowodziły, że łatwo rodziła. Zwodniczo delikatne dłonie miała dobrze
umięśnione, co uwidaczniało się w każdym ruchu czy zaciskała pięść, czy trzymała
filiżankę herbaty. Głos miała urzekający i silny jak instrumenty dęte.
Kiedy podczas wieczornych spotkań jej mąż był w domu, wołała:
Rarogu (w rzeczywistości miał na imię Richard) przywitaj się z paniami.
Pan Delacourt zajmował się importem owoców, a z powodu wyjazdów do
Ameryki Południowej i na Florydę był opalony jak przejrzała gruszka. Uprzejmie
życzył zebranym paniom miłego wieczoru, mrugał oczami przypominającymi plamy
na słońcu i wychodził, machając na pożegnanie.
Kiedy kobiety wywalczyły sobie prawo do głosowania, pani Delacourt poświęciła
się sprawie równie kontrowersyjnej jak jej poprzednia pasja. Po całym domu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]