[ Pobierz całość w formacie PDF ]
wprowadzających, przysiędze...
- Tak, przyjdzie na to czas, kiedy cała flota zbierze się razem. Na razie jesteś naszym
gościem.
- Nim to nastąpi - nie naruszyłbyś żadnych przepisów dendariańskich, chcąc jeszcze raz
pokazać mi, na ile jestem człowiekiem, prawda? Jeden jedyny raz? Musiało się to wiązać,
pomyślał Miles, z tym samym bodzcem, który nakłaniał ludzi, by wspinali się po gładkich
130
ścianach skalnych bez pasa antygrawitacyjnego lub wyskakiwali z dawnych samolotów ze
skrawkiem jedwabiu jako jedyną ochroną przed roztrzaskaniem się o ziemię. Czuł, jak na
przekór wszystkiemu narasta w nim ochota do śmiechu. - Powoli? - zapytał przytłumionym
głosem - tym razem jak należy? Porozmawiać, wypić odrobinę wina, posłuchać muzyki? Bez
patrolu Ryovala czającego się nad głową, czy zimną jak lód skałą pod...
Obdarzyła go złocistym spojrzeniem ogromnych wilgotnych oczu.
- Sam mówiłeś, że lubisz ćwiczyć to, w czym jesteś naprawdę dobry. Miles nigdy
przedtem nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo był podatny na pochlebstwa ze strony wysokich
kobiet. Oto słabość, której będzie musiał się wystrzegać. Kiedyś. Poszli do jego kabiny i
oddawali się ćwiczeniu aż do połowy drogi do Escobar.
131
Trzy
- Jakie były jej dalsze losy? - dopytywał się Illyan po długiej chwili milczenia, urzeczony
opowieścią.
- Niedawno uzyskała stopień sierżanta. Dendariański lekarz wojskowy zapisał jej jakieś
leki mające obniżyć tempo przemiany materii. Trochę na zasadzie eksperymentu. - Czy to
przedłuży jej życie? Miles wzruszył ramionami.
- Sam chciałbym wiedzieć. Może. Nie tracimy nadziei.
- Cóż. - Illyan zmienił pozycję. - Wobec tego pozostaje nam Dagoola, w związku z którą,
pozwól, że ci przypomnę, jedynym raportem otrzymanym przeze mnie był ten lakoniczny,
dostarczony przez ciebie z Mahata Solaris.
- To miał być zaledwie wstęp. Myślałem, że zdążę dotrzeć do domu jeszcze przed nim. -
Nie w tym rzecz - a przynajmniej nie dla hrabiego Vorvolk. Dagoola, Miles. Wykrztuś to, a
potem będziesz mógł odpocząć.
Miles ze znużeniem zmarszczył brwi. - Zaczęło się tak po prostu. Prawie równie
zwyczajnie, jak misja na Szczelinę Jacksona. A pózniej wszystko się pogmatwało. I to bardzo... -
Zacznij od początku.
- Początek. O Boże. No dobrze...
Granice Nieskończonośći
Jak mogłem umrzeć i pójść do pieklą, nawet tego nie zauważając?
Nad surrealistycznym krajobrazem, którego wrażenie obcości spotęgowane zostało
początkową dezorientacją i przerażeniem Milesa, roztaczała się opalizująca kopuła. Tworzyła
doskonały okrąg o półkilometrowej średnicy. Miles stał tuż obok krawędzi, której wklęsła
powierzchnia grzęzła w twardo ubitym gruncie. Oczami wyobrazni ujrzał, jak zagrzebany pod
jego stopami łuk biegnie na drugą stronę, by tam po ponownym wynurzeniu dopełnić kształtu
kuli. Dawało to wrażenie uwięzienia w skorupce od jajka. Skorupce, której nie można było
stłuc.
Rozgrywająca się wewnątrz scena była żywcem zaczerpnięta z dawnych obrazów
przedstawiających czyściec. Tu i ówdzie na całej powierzchni areny rozproszone były
nieregularne grupki przygnębionych kobiet i mężczyzn, siedzących, stojących czy przeważnie
wyciągniętych na ziemi. Miles z niepokojem poszukiwał śladów jakiegokolwiek porządku lub
szyku wojskowego, ale układ poszczególnych grup wskazywał na zupełną przypadkowość
doboru.
A może zabito go w momencie, kiedy wkraczał na teren obozu więziennego. Może jego
wrogowie zdradliwie zesłali nań śmierć, za przykładem dawnych ziemskich żołnierzy, którzy
spędzali swoje ofiary pod zatrute prysznice, wręczając im dla niepoznaki po kawałku mydła, po
czym świadomość prawdy spadała na nieszczęsnych duszącym obłokiem. Może zagłada jego
ciała nastąpiła tak szybko, że neurony nie miały dosyć czasu, by przesłać informację do mózgu.
132
Dlaczegóż bowiem tak wiele mitów antycznych zgadzało się co do tego, że piekło kształtem
przypominało okrąg?
Obóz więzienny numer 3, Dagoola IV. A więc to było to? Ta... patelnia? Miles miał w
głowie mglistą wizję baraków, maszerujących patroli, codziennych apeli, sekretnych przejść,
spisków uciekinierów.
Naraz zdał sobie sprawę, że właściwie kopuła załatwiała wszystko. Kto potrzebował
baraków, skoro ona osłaniała więzniów przed deszczem? Albo straży? Kopuła wytwarzana była
od zewnątrz; w żaden sposób nie można było jej naruszyć od środka. Eliminowało to
konieczność sprawowania warty bądz zwoływania apeli. Tunele to ułuda, natomiast spiski
uciekinierów absurd. Wystarczała sama kopuła.
Jedynymi konstrukcjami, rozłożonymi równomiernie wzdłuż obwodu kopuły były duże,
szare grzyby z plastyku. Latryny, stwierdził Miles.
Portal, przez który Miles i trzej współwięzniowie weszli do środka, zamknął się za nimi,
a potem znikło wybrzuszenie kopuły, umożliwiające dostęp z zewnątrz. Znajdujący się najbliżej
mężczyzna leżał rozciągnięty na macie identycznej jak ta, którą trzymał Miles. Obróciwszy
lekko głowę, omiótł spojrzeniem grupkę nowo przybyłych, uśmiechnął się kwaśno i odwrócił
do nich plecami. Nikt z pozostałych nawet nie zareagował. - Cholera - mruknął jeden z
towarzyszy Milesa. On i jego dwaj koledzy instynktownie trzymali się razem. Powiedzieli, że
kiedyś należeli do jednego oddziału. Miles poznał ich zaledwie kilka minut wcześniej w trakcie
ostatnich czynności poprzedzających zesłanie tutaj, kiedy wręczono im zestaw przedmiotów
niezbędnych do życia w obozie więziennym numer 3.
Jedna para luznych szarych spodni. Dopasowana do nich szara tunika z krótkimi
rękawami. Zwinięta, prostokątna mata do spania. Plastykowy kubek. I nic więcej. Poza
numerami umieszczonymi na ich ciałach. Milesowi nie dawało spokoju, że tamci postanowili
ulokować je pośrodku pleców, tam gdzie więzniowie nie byli w stanie ich dojrzeć. Pohamował
gwałtowną chęć, by mimo to przekręcić się i obrócić szyję, choć drapał miejsce pod koszulką,
usiłując pozbyć się czysto psychosomatycznego swędzenia. Pod palcami także nie mógł wyczuć
kodu.
Wśród obecnych dało się zauważyć pewne poruszenie. Podeszła ku nim cztero - lub
pięcioosobowa grupa mężczyzn. Czyżby nareszcie komitet powitalny? Miles desperacko czekał
na informacje. Czy wśród tych nieprzeliczonych rzesz szarych mężczyzn i kobiet - nie, nie
nieprzeliczonych, skorygował Miles. Każdy nosił swój numer. Rozgromione pozostałości
Trzeciej i Czwartej Zbrojnej Formacji Wywiadowczej. Nieustępliwi i pomysłowi cywile,
broniący stacji przekazowej Garson. Prawie nie naruszony Drugi Batalion Winoweh. No i
Czternasty Oddział Komandosów; ci, którzy wyszli cało z oblężenia twierdzy Fallow Core.
Głównie ci ostatni. Dokładnie 10 214. Najlepsi z planety Marilac. Z nim, 10 215. Czy powinien
siebie liczyć?
Obdarty komitet powitalny przystanął kilka metrów od nich. Wysocy, silni i
muskularni, nie zdawali się pałać życzliwością w stosunku do nowo przybyłych. Z matowych,
posępnych oczu wyzierała śmiertelna nuda, której nie był w stanie zmącić nawet ich obecny
zamysł. Dwie grupy, pięcio - i trzyosobowa, wymieniły taksujące spojrzenia, po czym
133
członkowie tej drugiej oddalili się przezornie. Do Milesa poniewczasie dotarło, że nie będąc
członkiem żadnej z grup, został pozostawiony samemu sobie.
[ Pobierz całość w formacie PDF ]