[ Pobierz całość w formacie PDF ]
dzieścia stóp łańcucha, pierścienie w ścianach, te, przez które akurat przechodziły
ogniwa, kłódki na pierścieniach. Vensuelli potarł obrożę palcem.
Smar powiedział cicho. Nie tak dawno ktoś to nosił.
Ronsoise bez słowa wyjęła mu obręcz z rąk. Naciągając łańcuch, podeszła do
paleniska z garnkami. Potem do kąta, gdzie stało wiadro i miotły. Do wielkich
drewnianych dybów z leżanką, kajdanami podwieszanymi pod belkę stropową
i zadziwiająco bogatą kolekcją otworów na nadgarstki, kostki stóp i szyje. Aań-
cuch sięgał też łóżka, prycz, kąta z bronią i narzędziami oraz szafki na żywność
nie sięgał.
Powiedział, że ma kogoś, kto zwabi smoka. Vensuelli nie patrzył na
Ronsoise. Dziewicę z dobrego rodu, wydzieliną smoczej samicy od wielu ty-
godni karmioną, tak ponętną woń rozsiewającą, że żaden smok nie zdzierży i przy-
biegnie, choćby sto katapult wokół dziewki stało. I że. . . że chora jest. Zimy nie
doczeka. I sama się zgłosiła. Z patriotyzmu, dla dobra rodu, któremu księżna pani
133
zasług nie zapomni, no i żeby zginąć za coś, a nie zdychać owrzodzona w przepo-
conym łóżku, w bólu i męce, bez nijakiego sensu.
Ronsoise stała przed dybami. Patrzyła w górę, marszcząc brwi. Zbrhl zrejte-
rował, zaszył się w kącie z narzędziami i bronią.
Nie puściłbym cię za ostrokół. Dopiero teraz Vensuelli spojrzał na
dziewczynę. Powiedziałem mu to. Chora nie chora. . . Ja tak nie walczę. A ta
nora pod pokładem. . . Venderk powiedział, że się o ciebie sam zatroszczy. Jedze-
nie nosił będzie, kubły na górę. Bo nie chce, by się kto z załogi zaraził, a jego
magicy, co dziewkę szykowali, uodpornili. A i dziewka zapachami żołnierskimi
nie nasiąknie, z załogą się stykając, co by mogło Ziejacza spłoszyć. Ronsoise..,
wierzysz mi?
Dziewczyna wpatrywała się w parę najwyżej umieszczonych otworów.
Wszystko pojmuję powiedziała. Ten łańcuch. Dlaczego sięga tam,
gdzie sięga. Ale te tam dwie dziury. . . Debren! Trzynasty rok mi idzie, nie dziec-
kom. Po co to?
Debren miał twarz jak z kamienia.
To się nazywa kulawe antypody . Antypody, bo niewiasta nogami ku gó-
rze wisi, a kulawe, ponieważ przy takim układzie ciała stawy stóp. . .
Debren, ona ma trzynaście lat! warknął Vensuelli.
Przez dłuższy czas nikt do nikogo nie mówił, nikt na nikogo nie patrzył. Cięż-
ką duszącą ciszę przerwał Zbrhl.
Jedno jest pewne mruknął, szczękając jakimś rdzawym żelastwem.
Nie siedem sympatycznych krasnali tu mieszka. I nie siedmiu rycerzy z zakonu
świętego Yurry, patrona tych, co na smoki polują.
Zostaw ten potrzask powiedział Debren. Za jakąś kuszą się lepiej
rozejrzyj. Kołowrót do napinania widzę, więc może i kusza. . .
To nie potrzask.
Rotmistrz podszedł bliżej światła. W ręku trzymał coś, co kiedyś musiało być
elementem ciężkiej przeciwpancernej machiny miotającej, może nawet na lekkim
podwoziu osadzonej, a teraz wyglądało jak łoże oberżniętej kuszy ze spustem
i wsporniczkiem pod noszony osobno kołowrót, ale bez stalowego łuku, korytka
na bełty i cięciwy. Zamiast tego urządzenie miało dwie pary połączonych spręży-
nami żelaznych szczęk. W obu, i tych większych, i tych wewnętrznych, małych,
osadzono żółte zębiska jakiegoś dużego drapieżnika. Między zębami widać było
sporo brązowych plam, włókna zaschniętej tkanki i ze dwa włosy.
Aż się boję myśleć, do czego to służy.
Debren wyjął mu instrument z rąk, obejrzał. Potem popatrzył na admirała.
Wiedziałeś? zapytał. Zbrhl, mógłbyś to napiąć? Admirale, czekam.
Co miałem wiedzieć? Nie gap się tak. Ty, Ronsoise, do końca życia możesz.
I pluj mi w gębę, jak się spotykać będziemy; twoje prawo, chociaż głupotą, a nie
134
skurwysyństwem zgrzeszyłem. Ale ty, Debren, z góry na mnie nie patrz. W po-
rządku, dałem się wciągnąć w mocno szemraną imprezę. W podżegactwo wojen-
ne. Nie pytałem, chociaż powinienem, i dwaj moi ludzie łby sobie roztrzaskali,
jakieś dziwaczne tańce na trapie odprawiając. Ale jak tu płynęliśmy, to żadnego
człowieka krzywdzić nie zamierzałem. Może nawet parę osób chciałem uszczę-
śliwić. Bo ten cholerny smok, choć na wyspie żyje, ciągle wdowy i sieroty produ-
kuje. A ty, czarodzieju? Galerą tu przypłynąłeś. Galery, jak wiadomo, uroczymi
miejscami są, pełnymi ludzi sobie wzajemnie życzliwych. Wioślarze łańcuchem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]