[ Pobierz całość w formacie PDF ]
W otoczeniu było coś niepokojącego, choć opanowane przez roślinność stosy
gruzu tchnęły wymarłą pustką. Ponownie doświadczał złego samopoczucia, nie
wiążącego się z konkretną chorobą ciała czy ducha, lecz podobnego do tego, co
odczuwał, gdy mijał rozbity konwój. Wytarł rękę w końską grzywę, jakby
próbował pozbyć się nieprzyjemnej plamy. Gdy jednak chciał przyjrzeć się
dłoni, nie mógł jej dostrzec. Pomimo padającego deszczu, z ziemi unosiły się
gęste, podobne do mgły wyziewy.
Wkrótce pojawiła się też prawdziwa mgła. Z góry zaczęły spływać brudnobiałe
kłęby spowijające zalegające wokół stosy butwiejącego drewna i gruzu. Zasłona
gęstniała w oczach i już po chwili mlecznobiały całun spowijał całą okolicę,
nie ustępując w swej nieprzeniknioności mgłom z górskich kotlin... Otoczenie
przybrało grozny wygląd. Dotknął palcem okolic rany. Wywołany ból był tak
mocny, że nie potrafił powstrzymać głośnego okrzyku. Zmniejszająca się
widoczność zaczęła go niepokoić, postanowił więc przerwać podróż. Potrzebował
teraz bezpiecznego miejsca na nocleg, gdzie mógłby rozpalić ogień i zmienić
opatrunek, a przede wszystkim schronić się przed deszczem.
Ruiny nie wyglądały zachęcająco, jednak gdzieś w głębi mogły kryć to, czego
szukał. Zciągnął wodze, zmuszając wierzchowca do powolnego kroku. Wyszło to im
na dobre, gdyż po chwili natknął się na szeroko otwartą wyrwę w chodniku -
niekształtną, czarną dziurę, obrzeżoną wyszczerzonymi zwałami skruszonego
betonu. Wyminęli je szerokim łukiem, tak daleko, jak tylko pozwoliły ciągnące
się opodal postrzępione mury. Fors zaczął żałować, że opuścił kamienny dom na
wzgórzu. Ból nogi dokuczał coraz bardziej i chłopak pomyślał, że lepiej byłoby
zatrzymać się tam dzień lub dwa. aby nabrać sił. Wtedy jednak nie miałby
konia. Gwizdnął miękko, z radością patrząc, jak w odpowiedzi zwierzę strzyże
uszami. Nie, ten wierzchowiec wart był nawet rozdzierającego ciało bólu.
Jeszcze dwa razy nawierzchnię przerwały duże zagłębienia. Ostatnie z nich
rozmiarami przypominało lej po bombie. Gdy Fors mijał je powoli, drogę
przecięło mu pasmo błotnistej, lecz mocno udeptanej ziemi, którego koniec
niknął w czarnej czeluści. Widok ten przywodził na myśl dobrze utrzymaną
ścieżkę. Lura obwąchała ją, po czym warknęła niepewnie, a sierść na jej
grzbiecie zjeżyła się. Cokolwiek tędy przechodziło, zostało uznane za wroga.
Fors nie miał najmniejszej ochoty spotkać się ze stworzeniem, które Lura.
zdolna pokonać dziką krowę, watahę dzików czy nieokiełznanego ogiera,
oznajmiała w ten sposób. Popuścił cugli, nagląc klacz do szybkiego kroku.
W pewnej odległości za ziejącą w ziemi wyrwą natknęli się na niewielkie
wzgórze. Jego wierzchołek zajmował zbudowany z białego kamienia dom z wyraznie
widocznym jednospadowym dachem. Zbocza pagórka były odkryte, nie licząc kilku
kępek niskich zarośli, dzięki czemu z okien budynku musiał roztaczać się dobry
widok na najbliższą okolicę. Fors szybko podjął decyzję.
Rozczarował się nieco, stwierdziwszy na miejscu, że dach przykrywał tylko
część pomieszczeń, natomiast środek był otwarty, tworząc nieduży amfiteatr z
kilkunastoma rzędami szerokich siedzeń, opadających w kierunku kwadratowego
podwyższenia i biegnącymi wzdłuż przejść kolumnami. Tym niemniej, pod dachem
znajdowało się kilka małych, leżących za sceną pomieszczeń. W jednym z nich.
Fors postanowił rozbić obóz. Uwiązał klacz do najbliższej kolumny, po czym
nakarmił ją zerwaną ze stoku trawą i prażonym ziarnem. Mógł co prawda ją
spętać i zostawić na łące, jednak wspomnienie złowieszczej ścieżki nakazywało
ostrożność.
W nierównościach spękanego podłoża gromadziła się deszczówka, tworząc liczne
kałuże. Do jednej z nich przypadła Lura i łapczywie gasiła pragnienie. Przy
sąsiednim bajorku przystanęła klacz, łykając wodę z głośnym mlaskaniem grubych
warg. Pomiędzy siedzeniami i kolumnami leżało sporo ułamanych przez wiatr
[ Pobierz całość w formacie PDF ]