[ Pobierz całość w formacie PDF ]

- Lecz skąd przyszło panu do głowy, że on jest u mnie? Jeszcze bardziej wykręcił czapkę.
- W Darrowby mieszka mój krewniak i od niego usłyszałem o jakimś kocurze, który uczestniczy w róż-
nych spotkaniach. Więc przyjechałem. Szukaliśmy go wszędzie.
- Proszę mi opowiedzieć o kocie, którego straciliście. Jak wyglądał?
- Szaro-czarny, z odrobiną rudego. Dość przymilny. I zawsze wędrował na różne zgromadzenia.
Zamarło mi serce.
- Może wejdzie pan na górę. I zabierze ze sobą chłopców. Helen nakrywała do lunchu w naszym saloni-
ku.
- Helen - odezwałem się. - To pan... hm... przepraszam... nie znam pańskiego nazwiska.
- Gibbons, Sep Gibbons. Ochrzcili mnie Septimus, gdyż w mojej rodzinie jako siódmy pojawiłem się na
świecie, a wygląda na to, że i u nas będzie tak samo, gdyż dorobiliśmy się już szóstki. To dwóch najmłod-
szych. - Chłopcy, mniej więcej ośmioletni, najwyrazniej blizniacy, poważnie się nam przyglądali.
Zapragnąłem, żeby serce przestało mi bić jak młot.
- Pan Gibbons sądzi, że Oskar należy do niego. Jakiś czas temu stracił kota.
%7łona odstawiła talerze.
- O... o... rozumiem. - Przez chwilę stała jak skamieniała, potem uśmiechnęła się blado. - Proszę usiąść.
Oskar jest w kuchni. Zaraz go przyniosę.
Wyszła i pojawiła się znowu z kotem w ramionach. Nie przeszła jeszcze przez próg, gdy chłopcom wró-
cił głos.
- Tygrys! - zawołali. - Och, Tygrysek, Tygrysek!
Twarz mężczyzny zdawała się emanować wewnętrznym światłem. Szybko przemierzył pokój i wielką,
spracowaną dłonią przesunął po futerku.
- Witaj, staruszku - odezwał się. Obrócił się ku mnie z promiennym uśmiechem. - To on, panie Herriot.
To na pewno on, i czy nie wygląda świetnie?
- Więc nazwaliście go Tygrys, tak? - upewniłem się.
- Aha - odparł radośnie. - To przez te rude paski. Dzieciaki go tak ochrzciły. Serca im się łamały, kiedy
zginął.
Dwaj chłopcy turlali się po podłodze, Oskar wraz z nimi, w zabawie bił ich łapkami, mruczał z rozko -
szy. Sep Gibbons ponownie usiadł.
- Tak zawsze robili u nas. Zwykli bawić się z nim godzinami. Był ich najukochańszym ulubieńcem.
Popatrzyłem na połamane paznokcie, zaciśnięte na daszku czapki, na szczerą, uczciwą, poczciwą twarz
mieszkańca hrabstwa York, tak podobną do wielu tych, które polubiłem i nauczyłem się szanować. Robotni-
cy z farm, tacy jak on, w tamtych czasach zarabiali trzydzieści szylingów tygodniowo, co było widać po ich
przetartych marynarkach, powykrzywianych, wypucowanych butach i rzucającej się w oczy dziecięcej poko-
rze.
Jednak ta trójka była wyszorowana do czysta i schludna, twarz mężczyzny przypominała rumiany be-
kon, kolana dzieciaków wprost lśniły czystością, a włosy mieli gładko zaczesane do tyłu. Wydawali mi się
sympatycznymi ludzmi.
Odwróciłem się do okna i ponad spadzistymi dachami spojrzałem na ukochane zielone wzgórza. Nie
wiedziałem, co powiedzieć.
To Helen mnie wyręczyła.
- No cóż, panie Gibbons - odezwała się sztucznie beztroskim tonem. - W takim razie lepiej będzie, jak
pan go zabierze.
Mężczyzna zawahał się.
- Ale czy jest pani pewna, pani Herriot?
- Tak... tak, na pewno. To wasz kot.
- No, ale ludziska mówią, że ten, co znajduje, zatrzymuje, czy coś takiego. Nie przyjechałem tutaj, by
go żądać albo się awanturować.
- Wiem, że nie, panie Gibbons, jednak mieszkał u pana tyle lat i tyle trudu włożył pan w jego odnalezie-
nie. Nie moglibyśmy go panu nie oddać.
Szybko pokiwał głową.
- Hm, miło z waszej strony. - Urwał na chwilę, miał poważną minę, potem nachylił się i podniósł Oska -
ra. - Musimy się już zwijać, jeśli chcemy złapać autobus o ósmej.
Helen sięgnęła w przód, ujęła w dłonie koci łebek i kilka sekund wpatrywała się w niego intensywnie.
Potem poklepała chłopców po głowach.
- Będziecie się nim dobrze opiekować, prawda?
- Jasne, proszę pani, dzięki, będziemy - dwie małe buzie uniosły się ku niej z uśmiechem.
- Odprowadzę pana do drzwi, panie Gibbons - powiedziałem.
Gdy schodziliśmy, drapałem futrzany policzek, spoczywający na ramieniu mężczyzny, i po raz ostatni
usłyszałem donośne mruczenie kocurka. Przy frontowych schodkach uścisnęliśmy sobie z panem Gibbon-
sem dłonie. Ojciec z synami ruszyli w dół ulicą. Kiedy skręcali za róg Trengate, przystanęli i pomachali mi,
ja też im pomachałem, para dzieciaków i kocia główka spoglądały na mnie przez ramię.
W tamtych czasach miałem zwyczaj pokonywać schody biorąc po dwa, trzy stopnie, jednak teraz wlo-
kłem się na górę niczym starzec, ledwie łapałem oddech, zaschło mi w gardle, piekły oczy. [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • helpmilo.pev.pl
  •